wtorek, 19 lutego 2019

Epilog

Siedzę na łace. Złote zboża delikatnie muskają skórę moich nóg wychodzących z pod żółtej sukienki.
Kawałek dalej Prim wraz z mamą zbierają Prymulki oraz mniszki,układając je w małe bukiety,obwiązane błękitną wstążką.
Tata,ciagle rozmawia z dziadkiem próbując znaleźć odpowiedzi na wiele pytań. On mu odpowiada zaglądając z uśmiechem w moją stronę.
Finn poznał w końcu swojego Ojca. Są szczęśliwi . Razem często pływają w jeziorze nieopodal oraz pilnują Annie,która stawia pierwsze kroki jako nauczycielka,próbując zaleczyć stare rany.
Colton właśnie skończył dwadzieścia pięć lat. Skończył szkołę,ma żonę i syna w drodze. Kochany malec z blond włosami zmienił się w dorosłego mężczyznę,rycerza na białym koniu swojej rodziny.
Pilnowałam każdej jego kartki więc nic mu nie groziło.
Eithan wygrał,lecz nic nie wypełniło jego pustki wywołanej przez Igrzyska i teraz została mu tylko butelka wina,oraz morfalina.
Złota trawa za mną ugina się delikatnie.
Opadam do tyłu nie czując już strachu. Opieram głowę na klatce piersiowej Finna,a ten oplata mnie swoimi silnyni rękami jakby nimi bronił mnie przed całym światem.
Chłopak kładzie brodę na czubku mojej głowy,wcześniej delikanie jego całując.
Zamykam oczy,wsłuchując się w śpiew Kosogłosa nucącego moją ulubioną kołysankę.
Deep in the meadow, under the willow
A bed of grass, a soft green pillow
Lay down your head, and close your sleepy eyes
And when again they open, the sun will rise.
Here it's safe, here it's warm
Here the daisies guard you from every harm
Here your dreams are sweet and tomorrow brings them true
Here is the place where I love you.
Deep in the meadow, hidden far away
A cloak of leaves, a moonbeam ray
Forget your woes and let your troubles lay
And when again it's morning, they'll wash away.
Here it's safe and here it's warm
And here the daisies guard you from every harm
And here your dreams are sweet and tomorrow brings them true
Here is the place where I love you
Na plecach czuję wzrok ojca,który z iskierkami radości spogląda w naszym kierunku.
Odsuwam się spoglądając na bladą twarz Finna.
- Tu jest ciepło,tu jest bezpiecznie.
- I tu jest miejce gdzie kocham cię. - kończy nasz wierszyk,mając w sumie racje.
Zrastamy się wszyscy na nowo,nie czując strachu,nie czując cierpienia,nie odczuwając bólu.
Często też gramy w grę próbując ciągle i ciągle wracać do starych wspomnień,ciagle kołatających się po naszej głowie.
Próbujemy odróżnić prawdę od fikcji. Lecz tutaj nie ma ni płaczu ni zmartwień. Jesteśmy razem,bezpieczni,mamy siebię.
Na drzewie wisi jednak nasz symbol przypominający nam wszystko.
Bo wszystko co do nas nie należy,uwiązuje nas niczym Naszyjnik ze Sznura.
KONIEC

Rozdział 29

Wstaję, przełykając głośno śinę.
Medalik odbija delikatne promienie zachodzącego słońca.Tworząc różowawą linię świateł.
Zamykam go,jeszcze ostatni raz spoglądając na zdjęcia.
Złoty łańcuszek nakładam na lodowatą szyję,zagryzając delikatnie wargę gdy tylko metal dotyka skóry.
Skaczę,strącając kurtkę Finna,która niczym kurtyna opada na moją twarz zasłaniając całe pole widzenia.
Na arenie nie roi się od Trybutów. Z moich obliczeń jest nas...maksymalnie czterech,pięciu.
Chyba,że mój umysł zwykle uciekający od niepotrzebnego liczenia kogoś nie doliczył.
Jestem ciekawa jak przeprowadzą wywiad z moją rodziną. O ile w ogóle to zrobią.
Wizja zapłakanego Coltona,który na tym świecie nie ma już prawie nikogo przyprawia mnie o dreszcze.
Uciekam od tego wyobrażenia.
Jestem głodna i spragniona,lecz wyprawa bez niczego na róg Obfitości nie wróży mi dobrze.
Teraz czuję jakby nową energię. Mając przy sercu kawałek moich rodziców,zarówno brożkę jak i medalik.
Z tyłu głowy ciągle czuję wyrzuty sumienia,oraz ból po stracie Finna,który był moją jedyną bliską osobą... tutaj.
Unoszę głowę ku niebu słysząc głośny głos komentatora.
- Dziś o zachodzie słońca odbędzie się Uczta. Każdy trybut desperacko potrzebuje daru,który otrzyma. Niech los zawsze wam sprzyja. - Koniec komunikatu.
Uczta jest to jednym słowem jedna wielka krwawa rozdawajka prezentów.
Wtedy każdy z nas może liczyć na prezent ratujący życie. Może to być woda,kromka chleba,miecz,a nawet skarpetki.
Wszystko. Dla jednych ten podarunek może znaczyć wygraną. Ja nie wiem co powinno tam być. Jedynej rzeczy jaką teraz potrzebowałam jest Finn,ale tego niestety nie da się spakować w małej torbie.
Pójdę tam,by oszacować ilość trybutów i upewnić się w swoim przekonaniu co do ich liczby.
Skoro uczta jest o zachodzie słońca,już muszę ruszać.
Mimo iż nie jestem daleko od Rogu,muszę znaleć sobie kryjówkę nim zjawią się inni.
Gdy dochodzę do miejsca mniej więcej sto metrów od złotej budowli kryję się na jednym z samornych drzew. Wspinaczka wychodzi mi dużo gorzej niż ostatnio,ale na szczęście mam łuk,którym dałam radę się podciągnąć wyżej.
Z tej odległości mogłabym wszystkich wystrzelić,lecz znając mojego cela,tylko zdradziłabym moją obecność.
Mija cały dzień. Bawiąc się medalikiem nie zauważyłam żadnej zmiany. Jakbym ja,jako jedyna była w tym miejscu. Pakunek nie jest dla mnie ważny dlatego wolę zostać tutaj. Znaczy w swoim znaczeniu zawsze jest ważny,lecz nie mam zamiaru bić się o to na śmierć i życie.
Gdy zapada zmrok z ziemi wysuwa się srebrny stół z czteroma pakunkami oznaczonymi liczbą danego dystryktu. Zwracam uwagę na prezent Eithana,większych rozmiarów,zastanawiając się co tam może być.
Potem kolejno stoją dla mnie ,trybutów z 6 i 8.
Buszuję w pamięci,próbując skojarzyć chociaż ich twarze,lecz pamięć jest pusta.
Mijają minuty,lecz nikt nie się nie pojawia.
Rozwarzam w głowie listę za i przeciw,by teraz ruszyć. Gdy wychodzi mi,że w sumie co mi szkodzi zsuwam się po pniu,delikatnie i bezszelesnie na ziemię. Wychodzę do przodu, ostatni raz badając wzrokiem teren.
Nachodzą mnie wątpliwości.
Występuję jednak,najszybiej jak potrafię biegnąc w kierunku stołu.
Gdy jestem w połowie drogii słyszę za sobą krzyki,lecz nie towarzyszące ranie,bólu czy innych bzdet,lecz krzyki wołające "i tak zginiesz". Nie mam śmiałości odwrócić głowę i biegnę szybciej. Gdy jestem przy stole wyciągam tylko rękę by złapać pakunek. Gdy palce dotykają czarnego materiału,zaciskając się delikatnie odskakują równie szybko,gdy metal oszczepu rzuconego w moim kierunku trafia w nadgarstek.
Opadam na ziemię,przyciskając blącą dłoń do klatki piersiowej.
Dziewczyna z szóstki bierze pakunki i uwarzając,że umieram odbiega. Zamiera jednak w miejscu kilka metrów dalej,opadajac na kolana i odrzycając torbę na ziemię. Czarna rękojeść miecza wystaje jej z pleców,tak jak to było u Finna.
Rozbrzmiewa Armata.Podnoszę wzrok w kierunku atakujacego. Eithan idzie dumnie,nie kryjąc,że on tu jest panem sytuacji i to on wyznacza,kto orzeżyke,a kto zginie.
Mierzy pole wzrokiem i zatrzymuje wzrok na mojej sylwetce.
Podnoszę się szybko na nogi i zaczynam uciekać.
Trybut z pierwszego dystryktu jednak mnie nie goni.Zajęty walką z inną osobą daje mi uciec. Wiem,że jest zdolny do tego by skręcić kark każdemu w czasienie dłuższym niż sekunda.
Bawi się tylko w kotka i myszkę.
Staję w miejscu gdy niebo przszeszywa huk. Owszem Uczta jest pomocna,ale ,że aż tak?
To jest trochę śmieszne i albo Eithan jest tak wkurzony,albo przeciwnik wygrał tylko ze względu na wielki umysł.
Panikuję zdając sobie sprawę,że to koniec.
Zbiegam po górce,na której odszedł Finn,symbolicznie patrząc na jeszcze czerwoną ziemię.
Biegnę dalej zastanawiając się jakim cudem przeszłam taką odległość w tak krótkim czasie.
Arena to nie plastelina,żeby mogła się kurczyć po odkształtnieniu.  Gdy dobiegam do końca areny,gdzie przede mną tylko przepaść,zaczynam naprawdę panikować. "Mogłam siedzieć na tym cholernym drzewie" ganie się.
Przestrzeń może być porównana jedynie do szkolnego dziedzińca. Pustego, i dziwnie smutnego.
-No proszę,proszę. - słyszę.
- Kogo my tu mamy,czyż nie nasza Katherina? Równie łatwowierna jak słaba. - wymawia swój monolog zbliżanąc się do mnie wolnym,ale pewnym ruchem..prawą dłonią przeczesuje grafitowe włosy układając grzywkę.
- Jesteśmy sami. Kiedyś o tym marzyłaś? Chciałaś uciec od świata,który tak cię skrzywdził.Zagrał na twoich emocjach,odebrał ci bliskich.
Teraz ty do nich dołączysz,tak samo jak twoja matka. Potrafisz tylko niszczyć. - kończy spluwając za siebię i ściskjąc w dłoni srebrne ostrze.
-Zrób to,chyba że jesteś za słaby. Słabszy i gorszy od bliskiej rodziny zagubiony i nie zauważany przez rodziców ,a zwłaszcza ojca. Który gardzi tobą tak mocno,że posłał cię na Igrzyska. Jesteś sam. Co ty myślałeś? Ja nie chcę być tylko pionkiem w twoich igrzyskach.- Mam go dość. Eithan zagubił się niczym w labiryncie. Na treningach często mi opowiadał o swojej cudownej rodzinie,nie jestem głupia,by domyślić się,że jest to tylko i wyłacznie jego wyobrażenie. Chłopak dyszy ciężko,z wściekłości która z minuty na minuę wzrasta do takich rozmiarów,że sama się boję.
On jest słaby,bo jest sam.
Gdy dochodzi do szczytów biegnie w moim kierunku.
Ja tylkl wysuwam nogę do przepaści. Wpadając w nią.

Rozdział 28

Pomysł z drzewem uratował mi życie.
Mogli mnie zabić. Teraz wręcz jestem wkurzona na to,że tego nie zrobili. W tamtej chwili działałam instynktownie.
Nie mam nikogo dla kogo mogłabym żyć. Oprócz Coltona,który teraz pewnie odrabia lekcje.
Ten czas był w naszym domu wyjątkowy na swój sposób. Tata wracał wtedy z pracy i mimo zmęczenia zawsze był gotowy nam pomóc. Wtedy i tak nie rozmawialiśmy o szkole,tylko o nas.
Zawsze gdy musiałam napisać dłuższą pracę,piekł mi moje ulubione bułeczki. Po porwaniu mamy nie było nas stać na praktycznie na wszystko. Przez pierwsze pół roku ojciec był bez pracy i by nas wykarmić sprzedał swoją protezę przy nodze i wymienił na coś co miało mu zapewnić jedynie podporę w chodzeniu.
Kiedyś często o tym myślałam,próbując znaleźć serce w człowieku,który przy napadzie potrafił mnie zbić.
Na urodziny,które obchodziłam dwudziestego piątego października,zawsze dostawałam bukiet z mniszków,z naszej łąki.
Tata był dobry. I nie zasługiwał na taki los.
Wtulam się w korę drzewa. Chcę pić,ale nie nam niestety wody. O jedzeniu nawet nie wspomnę.
Zapada zmrok.
Cały świat pod moimi nogami wygląda trochę strasznie. Jak coś dygnie od razu jestem gotowa uciekać,przecież teraz wszyscy marzą tylko o tym,by mnie zabić.
Jak jest ciemno na dobre rozbrzmiewa hymn i na niebie pojawiają się zdjęcia zabitych.
Najpierw dystrykt pierwszy. Annabeth dumnie uśmiecha się  w kierunku kamery,lekko kręcąc palcem swoje blond włosy.
Kolejne dystrykty nic dzisiaj nie straciły,jak to ujmę,bo od razu obraz dziewczyny przeistacza się w Finna.
Uśmiechniętego od ucha do ucha,nie mam pojęcia gdzie to nagrali.
Obraz gaśnie,a muzyka urywa się w połowie drugiej zwrotki.
Pocieram opuszkami palców mojego Kosogłosa,przypiętego do piersi,a każdy ruch dodaje mi otuchy.
Nie chcę spać,wkraczać do świata moich koszmarów.
Chcę być w domu i chcę widzieć,że to w wszystko sen. Finn żyje,mama jest bezpieczna,tata i Colton bawią się na łące,a Annie pracuje w szkole (pracy jej marzeń).
Otulam się kurtką Finna jak kołdrą.
Nie mogę rozpychać się na prawo i lewo bo upadnę.
Mam nadzieję,że przez noc gałąź się nie złamie,a ja nie skończę pożarta przez wilki.
Ledwo co zamykam oczy kiedy koło mojego ucha rozlega się ciche pikanie.
Unoszę głowę.Srebrny spadochron opada dwie gałęzie wyżej. Wstaję opierając się o pień. Każdy trybut ma jakiś tam sponsorów,bardziej i mniej wpływowych. W razie zagrożenia są w stanie posłać podarunek,broń,pożywienie,czy inne przydatne rzeczy.
Otwieram małe metalowe pudełko,podpięte do spadochronu i otwieram je.
W środku jest coś czego bym się nie spodziewała. Zwłaszcza patrząc pod kątem tego,że mam inne potrzeby.
Łapię złoty łańcuszek,unosząc medalik również wykonany z czystego złota.
Wiem co to jest. Jak byłam mała,mama zawsze trzymała to wraz z czarną perłą oraz zdjęciem dziadka w kuchni na najwyższej szafie.
Otwieram medalik. Zawartość nie zmieniła się od lat.Na prawym skrzydle moja babcia,którą widziałam tylko raz.Lata temu. Na lewym natomiast przyjaciel naszej rodziny,którego imienia za nic nie umiem sobie przypomnieć.Gideon,Gerry,
Godfryd? Nie mam pojęcia. Kiedyś był podobno blisko z mamą,ale on zabił Prim,ciotkę i po tym nigdy się nie widzieli.
Na środku widnieje portret Kobiety Igrającej z Ogniem i jej siostry.
Jedno z piękniejszych zdjęć jakie widziałam.
Zdziwiłam się jak to zobaczyłam. Jak tata nie miał pracy,sprzedał wszystko,by tylko nas wykarmić,łącznie z tym.
Odkupił to ktoś z drugiego dystryktu,dawając za to takie pieniądze,że nie głodowaliśmy przez miesiąc.
Widać mu zależało.
Na spodzie pudełka jest również mała kartka. Podnoszę ją drżącymi dłońmi.
Walcz.Walkę masz we krwi. Zrób to dla tych wszystkich,których odebrał nam Kapitol.
To ode mnie
~G.H
A na dodatek ostatnia rada od mojego dobrego  znajomego.
Przeżyj.
Koniec listu.Równie nie jasny jak ten wcześniejszy. Zahaczam ręką o pień. Zaczynam się obracać we wszystkie możliwe strony,by tylko utrzymać równowagę.
Moje starania idą na marne ,bo tracę równowagę i upadam plecami na twardą ziemię.
Chwilę nie mogę złapać oddechu,które utknęło mi w płucach. Próbuję usiąść, łapiąc oddech,który mimo starać jedynie delikatnie przechodzi mi przez usta.
Kiedy po dłuższym czasie swobodnie oddycham siedzę już stabilnie. Walcząc z narastającym bólem w okolicach klatki piersiowej i krzyża.
W dłoni nadal mam kawałek pergaminu i medalik,na drzewie natomiast została kurtka Finna. Trochę kręci mi się w głowie i czuję się ledwo żywa.
Dziwne,ale właśnie teraz pomyślałam o Eithanie,który równie dobrze mógłby mnie teraz zaatakować,a ja bym się nie broniła. Tak jak przed śmiercią Finna.
Zauroczenie jest bronią,równie skuteczną jak nóż. Potrafi zamotać nam w głowie,tak że uwierzymy w każdą głupotę. Miłość jest mocą,ale trzeba pamiętać,że Mocą nie jest miłość. Istnie filozoficzne rozkminy,ale taka jest prawda. Eithan mnie zauroczył. Jako silny,oddany facet, do tego wszystkiego inteligentny i zabawny. Ideał,ale zbyt szybko mu zaufałam,szukając czegoś czego nie było.
Zrobiłam z siebie Idiotkę i zabiłam mojego przyjaciela.

Rozdział 27

Momentalnie odzyskuję świadomość.
Opada na kolana.Srebrne ostrze przebiło mu plecy. Wbiło się niczym w słabą tarcze,tylko różnicą jest to,że on nie jest słaby.Malinowe usta tracą swoją barwę,pokrywając się powoli krwią wypływajacą z nich.
- O Boże! - krzyczę,a raczej wyję w niebo kucajac przy Finnie. Łapię go pod plecy,nie pozwalając,na głębszą ranę.
- To nic. - sapie oddychając coraz wolniej. Oczy wypełniają mi się wielkimi jak grochy łzami.
- Ty nie możesz. Finn nie...błagam. - płaczę tak jak nigdy w życiu. Chcę mu pomóc. Muszę mu pomóc.
- Ja tu będę. Pamiętaj. - mówi gładzac dłonią moją trzęsacą się brodę. Klatka piersiowa mojego chłopca tylko drga,to nawet się nie unosi. Jego błękitne oczy niczym morska fala powoli zakrywają się mgłą z minuty na minute tracąć swój blask.
- Będę tu. - zjeżdza słabą dłonią po szyji,zatrzymujac się na...sercu.
Cała się trzęsę. Nie mam siły by coś powiedzieć.
- Pamiętaj...w..- i tego już nie kończy. Gaśnie. Rozbrzmiewa huk armaty.
Odkładam go na Ziemie drgającymi dłonmi całe oblepione kleistym czerwonym płynem. Wiem co chciał powiedzieć. Wpadam w histerię. Łzy spadają na bladą twarz mojego chłopca.
Uderzam go,krzyczę by wracał,by mnie nie zostawiał.
Wyję z bólu,który mnie rozcina. To moja wina. To wszystko moja wina. Opieram się łokciami o klatkę piersiową chłopaka,kryjąc w obkrwionych dłoniach twarz.
Wyję...z bezsilności. Nic nie mogę już zrobić.
Pozwoliłam mu umrzeć.Umarł na moich rękach. Nie spojrzę nigdy Annie w oczy. Nie chcę jej widzieć. Straciła wszystko co miała,Finn był jej całym światem.
Wyciągam z jego pleców sztylet i układam go prosto.
Palcami zamykam mu uczy. Wygląda jakby spał i faktycznie śpi. Snem,z którego nie jest mu dane się wybudzić.
Nie kryję łez,bo po co? Prostuję plecy próbując zatrzymać oddech,nie daję rady.
Łzy jakby nie miały końca sapdają na zimne ciało Finna.
Unoszę jego dłoń i kładę sobie na sercu.
-Zawsze tu będziesz. Mój chłopcze. - szepczę,dając upust mojej histerii.
- Twój ojciec jest z ciebie dumny. - powtarzam głośniej tym razem do wszystkich kamer dookoła mnie,by wszystkim przed telewizorami przypomnieć,że Odair jest synem kogoś kto już został zamordowany przez Kapitol.
Chylę głowę i składam na lodowatych ustach Finna delikatny pocałunek. Pierwszy mój prawdziwy. Ostatni nasz.
Ściągam z niego kurtkę i nakładam ją na plecy.
Ręce układam złączone na jego brzychu,trzymające ostrze,które go zabiło.
Wstaję,wycierajac za dużym rękawem łzy z polików,które i tak po krótkim czasie są znów całkiem mokre.
Wtedy do głowy przychodzi mi jedna bardzo istotna myśl. Dotykam ust wskazującym, środkowym i serdecznym palcem lewej dłoni i wyciągam je ku niebu. To stary i rzadko spotykany gest z dystryktu dwunastego, sporadycznie używany podczas pogrzebów. Oznacza podziękowanie, a także podziw. Tak żegna się kogoś drogiego sercu.   Kogoś takiego jak Finn.- Spotkamy się. - mówię dotykając ust palcami. Odchodzę,by znowu zostawić go samego.
Chowam się za jednym z drzew sto metrów dalej. Po chwili przylatuje poduszkowiec,a srebrne szczypce zabierają Odaira z areny.
Zakładam na plecy kolczan,a w dłoń chwytam łuk. Jestem pusta. Wyję ku niebu,rozdrapując ranę na poliku i na szyi by zaczeły krwawić. Czuję się winna,bo gdyby nie te cholerne ptaki i ten cholerny pierdzielnięty Eithan,Finn mógłby to nawet wygrać.
Wracam myślami do jego oczu,ciemnych wypalomych niczym pogożelisko,zawsze posiadających tą jasną iskierkę szaleństwa po swoim ojcu.
Oczy mam opuchnięte od stale płynących przez nie łez. Jestem rozchwiana.
Muszę ruszyć w drogę,bo nie wytrzymam w jednym miejscu. Rana na szyji wysła,więc nie mam co się martwić.
Nie ma jeszcze godziny piętnastej gdy dochodzę do Rogu Obfitości. Piakowe wydmy trochę opadły,a podesty dla trybutów wchłonęła ziemia,wysuwając na ziemie malutkie oczka wodne.
Jest pusto i cicho. Sama zastanawiam się po co w sumie tu przyszłam.
Gdy już mam wychodzić zza Złotej Ściany ktoś wychodzi.
Nadstawiam ucha.Odległość dzieląca mnie od złotej budowli jest na tyle optymalna,że widzę dokładnie co tam jest,oraz mogę usłyszeć rozmowy. Natomiast w przypadku zagrożenia mogę szybko się wycofać,mając dużą przewagę.
- Wpadła jak śliwka w kompot. Choć szkoda mi trochę chłopaka. Był uroczy.- właścicielka słodkiego głosiku obraca w dłoni trójząb.
- W jaki kompot? Zawaliłem. Musimy ją znaleźć zanim to ona nas dopadnie,a uwież mi. Kobieta w jej stanie jest bardziej zabójcza niż pistolet. - kwituje wyrywając z dziewczynie broń  z pogardą.
Poluje na mnie. Robił to od początku,ależ byłam głupia. Na siłę szukająca przygód.
Odchodzę widząc,że na uzupełnienie broni nie mam co liczyć.
Cofam się wolnymi krokami,bez szelestu.
Nastąpuję jednak na gałąź,która pod uciskiem mojej nogi pęka wydając donośny dźwięk.  Wzrok Eithana oraz dziewczyny od razu skierował się na mnie.
Obracam się na pięcie i zaczynam biec. Nogi plączą mi się i mało co nie uderzam ciałem o ziemię.
-Annabeth szybciej. -Słyszę za plecami. Nie mam pomysłu. Jest tu tak pusto,że nawet mały krzaczek byłby dla mnie dobrą kryjówką.
Wtedy nachodzi mnie myśl.
Dookoła są pojedyncze drzewka,bo nawet nie można ich nazwać porządnymi drzewami. Podbiegam do jednego i jak w transie wskakuję z gałęzi na kolejną gałąź. Rwąc szybko te najbardziej zbliżone ziemi.
Igły skutecznie maskują moją obecność więc prawie mnie nie widać. Gdy słyszę kroki wstrzymuję oddech.
- Mówiłem,abyś się ruszała. -
Eithan jest doprowadzony do szału. Annabeth jedynie śmieje się jak wariatka.
Chłopak nie jest taki jak wcześniej. Żyła na bladym czole urosła mu do takiego stopnia,jakby zaraz miała wybuchnąć.
Zaciska ręce na ostrzu po czym wbija go głęboko w klatkę piersiową. Powstrzymuję się od krzyku.
-Jesteś tak samo głupia i naiwna jak ona.
Dlatego obje skończycie tak samo. - mówi z  pogardą,kopiąc ranną w głowę.
Chwilę jeszcze patrzy na nią po czym odchodzi.Armata strzela,a po chwili pojawia się poduszkowiec.
Nie ma już chłopca,który wzbudził u mnie zaufanie w zaledwie tydzień. Nie ma nikogo.

Rozdział 26

To był tylko jeden krzyk,istotnie wymowny. Pobudził on w niebo ptaki latające nad nami tak spłoszone,że zakrywały niebo swoją czarną chmurą.
Nie ma ranka,dlatego temperatura daje mi jeszcze oddychać.
Opieram Finna o głaz na szczycie góry. Jestem tak wkurzona i spłoszona,że tylko głupiec by do mnie podszedł.
Pierwszy raz na arenie widzę ptaki,oprócz tych martwych leżących teraz na ziemi.
Te mogłyby być nie trujące,a upieczone mogłyby dodać nam trochę siły.
Są zbyt wysoko bym mogła je dosięgnąć rzutem miecza. Tu przydałby się łuk, z dobrym łucznikiem,nie przeciętnym okiem.
Jestem w samym podkoszulku gdyż moją kurtkę ma nie kto inny jak Finn.
Model mordercy chyba przeszedł organizatorom. Osobiście dziwię się bardzo temu,że jeszcze żyjemy.
Siadam przy moim towarzyszu.
- Tęsknie za domem.- mówię chyba sama do siebie,bo wiem że Finn tego nie skomentuję.
Opuszczam głowę w rezygnacji. Siedzę tak kiedy moich uszu dobiega znajomy pisk. Cichy,nie słyszalny dla nikogo innego.
Coraz głośniejszy dokładnie przecinający powietrze. Gdy jest blisko tylko unoszę dłoń nad głowę,gdzie ten o ma cel.
Chwilę czekam i już po chwili zaciskam mocno dłonie na skórzanej rękojeści miecza. Coś jak w Ośrodku.
Wstaję wtedy bez większego zainteresowania,choć tak naprawdę w środku zaczynam płonąć.
Nigdy bym nie wiedziała kto idzie,ale wrodzony słuch łowcy,odziedziczony po matce od razu identyfikuje położenie atakującego.
Odwracam się obracając w palcach ostrze.
Unoszę głowę i staję zakrywając siedzącego Odaira.
Jednak stoi przede mną tak słaba istotka. Dziewczyna,dwunastolatka z jednego z tych marnych dystryktów. Ma łuk, srebrny ,oraz kołczan ze strzałami mieniącymi się w wschodzącym słońcu.
Stoi dopiero chyba identyfikując moją osobę. Jeździ po mnie wzrokiem od góry,do dołu. Ma minę jakby chciała zwiewać,kiedy dostrzega kryjącego się za moja nogą chłopaka.
Łatwy łup. Dwoje za jednym zamachem. To dodaje jej oku błysku.
Uśmiecha się i uderza mnie w głowę łukiem.
Padam na kolana Finna,kiedy ten mruga mi wolno.
Wstaję. Mam w nosie ile ona ma lat. Gówniara nie będzie mi stawiać oporu.
Jest co najmniej o głowę niższa,ale za to zwinna jak wąż. Unika mojego każdego ruchu. Kiedy w koncu przecinam jej ostrzem rękę. Ta jednak ignoruje ranę z lejącą się krwią. Wyciągam zza paska drugie ostrze. Finn łapie mnie za kostkę,dając do zrozumienia,że mam się cofnąć. I tak robię.
Dziewczyna wtedy rusza do ataku i w czasie skoku nad ciałem Finna on rani ją w brzuch mieczem. Chwilę jeszcze miota się ,ale po chwili miecz przecina ją tak,że z pleców wystaje jej ostrze. Rozbrzmiewa huk armaty. Bierze mnie na wymioty,ale co tu się dziwić? Nie co dzień mam do czynienia z martwym ciałem nabitym na ostrze.
Odair wstaje i zrzuca ciało,jak lalkę.
Przez chwilę sączy się jeszcze trochę krwi.
- Masz. - mówi Finn wręczając mi kurtkę.
- Nie bierz. Chory jesteś. - mówię wciskając ją jemu.
- Mam katar,a co do gorączki...to lekarzem nie będziesz jednym słowem. - unosi brwi cwaniacko.
- Oszukiwałeś. - sugeruję,a ten się dumnie kłania. Uderzam go w bark, ze śmiechem.
- Fajnie się było wyspać i takim zaopiekowanym być. - przeciąga się,a ja go tylko pukam w czoło.
- Jesteśmy drużyną.- mówię. Finn mruży brwi i klepie mnie po plecach.
Biorę łuk i strzały,jakbym wiedziała jak z tego korzystać. Zabieramy jej również nożyki z paska. Nie ma niestety plecaka. Musiała być na tyle inteligentna,by to zostawić gdzieś indziej.
Dzielę się z Finnem moim pomysłem co do ptaków,które od dłuższego czasu latają nad naszymi głowami.
- Krwawisz. - krzyczę nagle. Patrząc na rozdartą nogawkę chłopaka.
Gówniara musiała go zahaczyć. Brutalne słówka,ale naprawdę po takiej akcji wcale mi jej nie szkoda. Patrzcie jak człowiek potrafi się szybko zmienić.
Dzień,czy dwa darłam się,że nikogo nie zabiję,a teraz? Wszystko poszło się sypać.
- E tam...spróbuj lepiej wystrzelić. - patrzę na niego jak na głupka,bo straciłam wątek.
- Łuk.
- A no faktycznie. - wyrywam się z krainy wyobraźni i wracam już na ziemię.
Łyk jest dla mnie nie małą zagadką. Nie umiem nawet dobrze nałożyć strzały na cięciwę. Dlatego wolałam tego nie dotykać podczas treningów.
Po chwili myślenia zakładam ten kawałek metalu na cięciwę. Ręce mi się trzęsą na potęgę.
Napinam ją celując w niebo. I już mam puszczać kiedy strzała odchyla mi się w lewo,co przyprawia Finna o nie małą dawkę śmiechu.
- Skoro jesteś taki mądry,to sam spróbuj. - mówię wręczając mu sprzęt,a uśmiech nadal nie znika z jego twarzy.
U niego idzie to dużo sprawniej i już po chwili strzała jest w powietrzu,nie trafia niestety w nic. Tylko płoszy kilka ptaków.
- Brawo sokole oko.- komentarzy mi nie brak. Teraz moja kolej.
Próbuję powtórzyć to co on zrobił,ale tym razem wycelować. Ptaki latają w równych odstępach,z równą prędkością. Niczym małe robociki.
Unoszę ostrze nad moją głowę,modląc się bym nie walnęła takiej gafy jak ostatnio.
Wymierzam. Mam.
Zamykam oczy wypuszczając metal z palców.
Ten przecina niebo szybko...jak to strzała. Modlę się by trafiła w cokolwiek. Nawet jakąś jedną cholerną skałę.
Trafia. Ptak pada z dziesięć metrów koło nas,lecz my się nie ruszamy.
Reszta stanęła. Jakby wyrwana z szyku.
-Wiejemy?
- Tak. - szybko zbieram rzeczy i biegniemy w kierunku martwego zwierzęcia.
Ptaki zlatują kolejno rzędami na nas.
Kathreen! Zatrzymuję się. Nie ze względu na moje imię lecz z powodu głosu które to imię powiedziało.
Głos wypełniony cierpieniem,wołający o pomoc. Taki jak słyszałam w moich koszmarach. Ona tu gdzieś jest. Mama.
Wracam w kierunku tego dźwięku.
- Kath wracaj! - krzyczy za mną Odair,lecz ja jak to ja ignoruję go.
Glosy się nasilają,a ja popadam w obłęd.
Staję w miejscu zakrywając uszy dłońmi.
- Słyszysz to? - pytam rozdygotana Finna trzymającego mnie za bark.
- Te ptaki...-szepczę pod nosem. Odair łapie mnie za twarz.
Gdy są przy nas o oczy obija mi się jedno. Błękitne pióra,złoty dziub.
- To Głoskółki. - kończę rwąc kosmyki moich włosów.
Głoskółki to ptaki stworzone przez Kapitol. Powtarzające to co usłyszały.
Tu jest mama,musi. Wyrywam się z ucisku Finna biegnąc przed siebie dalej otoczona przez ptaki.
Katie. Colton! Nic nie widzę. Kucam na ziemi ukrywając głowę w kolanach.
Zawodzą jeszcze chwilę. Dziubą mnie w głowę,po kurtce,szyi.
Gdy powoli się przerzedzają podnoszę głowę i staję. Jakby się zamgliło. Przy dekolcie mam mokrą koszulkę. Dotykam tam,a krwawa plama zostawia czerwony ślad na moich palcach. Widać ptak za mocno musiał dźgnąć.
-Kath. - ktoś mnie woła. To nie ptaki i nie Finn.
Odwracam się i widzę chłopca którego miałam nie zobaczyć. Którego miały zjeść wilki. Ma podartą koszulkę i ślad pazurów na połowie twarzy.
Jestem rozdygotana i jakby przyćmiona.
- Dobranoc.- mówi i po dziwnym geście odbiega. Kath uciekaj słyszę za plecami,natomiast po chwili mówca tych słów zjawia się przede mną jak tarcza i zastyga w bezruchu z lekkim grymasem na twarzy.
Był moją tarczą.

Rozdział 25

Zdziwiło mnie jakim cudem stan Finna tak szybko się pogorszył.
Z całych sił próbuję nie zasnąć,lecz powieki z każdą sekundą zakrywają coraz to większy obszar widzenia.
Szlag by to jasny trafił.
Gdy jestem pewna,że zasnął odsuwam się najdelikatniej jak potrafię.
Odair kocha grać na emocjach widzów,że sama zastanawiam się czy jego wyznanie było sztuczne,czy prawdziwe,czy też zaczynał majaczyć.
- Dziękuję. - rzycam przed siebie,siadając obok Eithana grzebiącego gałęzią po ognisku.
- Ale za co? Każdy by tak zrobił. - odparskuje rzucając przypalony kawałek drewna w dal.
- Oczywiście. Zwłaszcza w obliczu pewnej śmierci. - droczę się z nim trochę.
- Wolę o tym nie myśleć. Wiesz,że właśnie takim gadaniem może jeszcze żyjecie?
- Nie rozumiem. - naprawdę nic nie kumam. Jak bezdusznych ludzi może to interesować?!
- Zobacz. Jesteś sobą. Wolisz patrzeć jak odrywają komuś głowę i na prawo i lewo leje się krew? - rusza sugestywnie brwiami, przysuwając się do mnie.
- Nie.
- No. Ludzie chcą prawdy.- chwyta dłonią mój polik delikatnie przysuwając go tak,bym patrzyła mu w oczy.
Za blisko.
- Dlatego dajmy im prawdę. - mówi cicho,jakby tylko dla mnie.
Czuję jak wszystkie możliwe kamery przybliżają na nas objektyw.
Odchodzę więc szybko.
Mina Eithana mówi mi naprawdę wszystko. Zdziwienie,czy też moje oczywiste posusiebie.. Utknął w powietrzu zatrzymany niczym na zdjęciu.
- Ja cię nie znam. Nie znam nawet siebie Przestań. - mówię lekko dysząc oraz odsuwając się na bezpieczną odległość.
Kurde. Mówię sama do siebię jak uderzam plecami o pień koło głowy Finna.
- Przestaję. - podbiega do mnie zamykając mi drogę ucieczki.
- Wiem. - mówię,a on posyła mi uśmiech i chyli głowę.
Podnoszę dłoń delikatnie dotykając jego włosów ułożonych w nieładzie.
- Co to? - pytam napotykając na zlepek włosów.
- U mnie nie było tak spokojnie jak u was. - na chwilę nie rezygnuje z uśmiechu jakby się bawił w piaskownicy.
Zjeżdżam palcami na twarz wodząc po poliku opuszkami.
Eithan nagle staje silniej opierając mnie o pień.
- Tęskniłem.
- Powtarzasz się.
Chcę powiedzieć coś jeszcze ale zamyka mi usta pocałunkiem.
Jak w Kapitolu.
Publiczność szaleje w mojej głowie,a odgłosy chrapania Finna odbijają się w uszach.
Nie mam mózgu. To mogę ogłosić oficjalnie.
Zgubiłam go i nie wróci.Szaleję,ale czego mam się spodziewać po szestanstoletniej dziewczynie,nie z pełna umysłu, w momencie gdy znajduje niebo w środku piekła.
Rozłączamy się mniej strasznie niż w łazience. Uśmiecham się. W końcu.
- Tęskniłeś.
- A nie mówiłem.
- Jesteś chory. - odpycham go siadając przy Finnie,sprawdzając jego temperaturę wierzchem dłoni.
- Tak nie można. - mówię rozpinając kurtkę,by przykryć ją Finna.
- Twoim rodzicą się udało. - on nie śmiał.
On tego nie zrobił.
Porównał nas do moich rodziców.
- Udało?!- szepczę.
- Mój ojciec nie żyje. Matka jest w niewoli. Udało?! - Krzyczę na niego tak głośno jak potrafię. To obrzydliwe porównywać nas ,czyli ludzi,którzy się praktycznie nie znają. Do moich rodziców,którzy życiem zapłacili za...wszystko.
Jaka ja jestem głupia i naiwna. Pocałował mnie,bo chciał sobię znaleźć co? Ucieczkę?
Zrobił ze mnie bezmyślną nastolatkę,która tylko dąży do chwili szaleństwa. To nie ja.
Sama już siebię nie poznaję i szczerze mówiąc na miejscu widzów już bym się powiesiła biorąc pod uwagę marnosć tego show.
- Jesteś ochydny. - mówię kucając przy Finnie,próbując go rozbudzić.
- Co robisz? - Eithan jest trochę rozbity. Zbity z tropu,ale w sumie po akcji pięć minut temu należy mu się.
- Koniec z naszym sojuszem. Zabieram Finna i odchodzimy. - mówię to próbując stworzyć choć pozory pewności moich słów choć sama nie wierzę swojemu impulowi.
Jestem nie z pełna rozumu,choć to powiem.
Gdy Odair się rozbudza słyszę lekki pomruk. Ignoruję go jednak przekonana,że zdegustowany całą styuacją były sojusznik prycha nie mogąc wyrazić jakie to żenujące. Gdy blondaś się budzi karzę mu wstać.
Spoglądając kątem oka, słysząc kolejne pomruki to nie Eithan. To nie ja. To nie Finn. Wszystko staje się jasne gdy czysty pisk,a raczej wycie przecina niebo,a umięśnione szczęki układają się w ułożomym szyku w stronę księżyca.
-Wiejcie. - krzyczy Eithan w naszą stronę. Mogę się z nim kłucić godzinami,ale akurat z tym się zgodzę. Rozbudzony Finn jest jak z innej bajki.
Zostawiamy pierwszaka samego,czekającego na watahę Wilków zbiegających po szczycie góry.
- Szybciej. - Sapie trzymając Finna za rękę i praktycznie ciągnąc go pod górkę.
Miesza każdy kolejny krok,a stopy układa jakby szedł slalomem.
Wtedy powietrze przecina krzyk,pełen rozpaczy,lęku i bólu. To Eithan.
Jestem ustawiona między młotem,a kowadłem,ale...nie zostawię Finna.

Rozdział 24

Skóra przemarznięta na kość piekła niczym najgorsza rana.
Słońce paliło nie miłosiernie,a góry z martwych zwierząt rosły w górę.
Wraz z Finnem postanowiliśmy jednak nie dotykać ziemi i głównie poruszać się po śliskich i ostrych kamiennych bryłach.
Nie mój klimat,biorąc pod uwagę to,iż nawet chodzę jakbym miała dwie lewe nogi.
Podczas snu zdarłam sobie buta i niestety po nocy przespanej (niby nie) na plecaku pod głową musieliśmy się z ową torbą pożegnać tak jak z paroma moimi włosami.
Pojęcia nie mam co jest w tej ziemi.
Każdy kolejny krok przyprawiał mnie o łamanie w kościach,a słońce o hektolitry potu lejącego się niczym Niagara na moją twarz.
Nie wiem kto żyle,a kto nie.
Grunt,że ja i Finn jesteśmy razem,żyjemy i szczerze mówiąz jesteśmy praktycznie w nienaruszonym stanie.
Nad wieczór z naszej kryjówki ledwo co dostrzegaliśmy księżyc więc odległość od Rogu Obfitości waha się pomiędzy 7-10 kilometrami.
Jedyne co to dziś nad ranem Finn zaczął zaciągać nosem.
Patrzę na niego bardziej uważnie,by mi się nie rozchorował,bo nie mamy kompletnie nic,nie licząc broni.
Cały czas jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi mi myśl gdzie jest Eithan?
Nie mógł umrzeć.
Znając jego "znajomości" nie zdziwiłabym się jakby siedział w pięcio-gwiazdkowym hotelu i popijał drinka.
Chyba,że jego wuj go nie lubi. To nie wiem.
W sumie teraz nic nie wiem.
Świat jest mi obcy,czuję się na nim niczym na innej planecie.
Arena nie jest światem. Arena jest więzieniem gdzie katuje się skazanych.
Nie błąd. Ludzie stąd nic nie zrobili. Żyli beztrosko martwiąc się o własny tyłek.
Wszystko byłoby dobrze gdybyśmy kilkaset lat temu nie doprowadzili do samozniszczenia.
Ja i Finn byśmy mogi żyć daleko w luksusach,a nie bić się o każdy kawałek chleba w dystrykcie,by nie umrzeć z głodu. Na każdym kroku okłamywani,by uniknąć niewygodnej prawdy. Oto moje życie.
Raj...prawda?!
Kończąc wielce filozoficzne rozmyślania kończę wszystko.
Przeczesuję dłonią popalone końcówki moich (kiedyś, teraz to siano) włosów.
W brzuchu mi burczy,ale ignoruję to,bo szczerze ostatnią rzeczą o której powinnam myśleć jest jedzenie.
Każdy kolejny kilometr nabawia mnie lęku.
To nie może być tak proste. Ludzie usnęliby jakbyśmy przez trzy dni tylko chodzili. Chyba,że gdzieś dzieją się ciekawsze rzeczy.
Finn jest rozpalony,lecz zawsze kiedy każę mu stanąć nie robi tego.
Widać,że każdy kolejny kilometr sprawia mu ból. Nie mogę na niego patrzeć.
Finn godzi się stanąć jak już..jesteśmy na końcu.
Przed nami tylko przepaść,nie widać dna.
- Finn musimy wracać. - mówię cicho. Jego twarz jest czerwona teraz nie wiem,czy to z furii,czy z jego podwyższonej temperatury. Od kiedy pamiętam Odair zawsze miał problemy z odpornością.
- Nie ruszaj się. - gani mnie nagle,przybierając kamienną pozę.
Podchodzi do mnie wyciągając nóż. Coś rusza się za drzewami. Jasne. Wolne szelesty pojedynczych drzew są coraz to głośniejsze,lecz dziwię się,że nie widzę nic przemieszczającego się pomiędzy drzewami.
- Kucnij! - Krzyczy nagle odpychając mnie na ziemię biegnąc do zagrożenia.
Zamykam oczy. Zamieram. Nie Finn! Podnoszę się z ziemi.
- Stop! - słyszę krzyk. Dźwięczny głos za jakim już od dawna tęskniłam wpada do moich uszu.
Podbiegam do Odaira trzymającego nóż prosto nad klatką piersiową Eithana.
- Stop!- krzyczę odpychając Finna,który z braku sił opada na płaski kamień.
- Eithan! - uśmiecham się pod nosem,a chłopak mnie tuli niczym przyjaciółkę,której nie widział od lat.
- Szukałem cię - mówi,a ja siłą woli spuszczam po poliku jedną samotną łzę.
Powiedział "cię" ,czyli raczej nie radował się z widoku Finna.
Wyrywam się z ucisku bruneta kucając przy chorym.
-Masz wodę? - pytam dotykąc dłonią czoła Odaira.
Eithan od razu łapie za plecak i podaje nam bidon wypełniony do połowy wodą.
Unoszę głowę blondyna delikatnie wlewając do jego ust wodę.
- Jak z nim? - pyta brunet jakby go w ogóle to interesowało.
- A jak widać? - odpowiadam z przekąsem,próbując wsunąć woje kolana pod głowę Finna.
- Ma gorączkę i jest..to znaczy był spragniony. Zawsze dbał o mnie.
A wiesz jak to jest z facetami. Oni nie chorują oni walczą o życie. Musimy wrócić do Rogu. - kończę oddając Eithanowi bidon.
On bez słowa pomaga wstać Odairowi,który mimo sprzeciwień idzoe z nim pod rękę.
- Musimy ruszać bo się ściemnia. - teraz ja tu mam spodnie.
Oglądałam się na Finna idąc do przodu.
Uważałam. Zwierzęta jakby bały się podejść.
Gdy niebo zakryła ciemna płachta postanowiliśmy przenocować,by Finn odpoczął.
Ułożyliśmy na ziemi dywan z gałęzi. Noc jest lodowata.
Finn ułożył się na moich kolanach i usnął pod wpływem mojego dotyku.
- Choć tu. - mówi Eithan próbujący rozpalić ognisko,bo w sumie co nam grozi.
-Zaraz przyjdę. Jeszcze chwilę przy nim posiedzę. - gdy skończyłam padła pierwsza iskra.
Zobacz. Teraz będzie ci ciepło. Mówię ni do siebie ni do Finna.
Ognisko dziwnie dobrze się paliło.
Już mam wstać,by usiąść przy Eithanie gdy zostaje złapana przez Finna.
- Zostań. Nie będę mieć koszmarów. - ni to rozkaz ni proźba.
Układam się przy Odairze dając znać,że jeszcze chwile tu zostaję.
- A co ja miałabym ci pomóc?
- Moje koszmary zawsze są o stracie Ciebie. Uspokajam się wiedząc,że jesteś tuż obok. - i wtedy zasypia.

Rozdział 23

Nie wiem jakim cudem to zmieniło się tak szybko. Wywody Finna na temat ludzi pozbawionych kszty człowieczeństwa na Igrzyskach za czasów gdy arenę znaliśmy jedynie z wielkiego ekranu przy Placu Sprawiedliwości - Straciły momentalnie sens.
Bo zabił. Odebrał życie człowiekowi,bo...ten miał plecak.
To jest chore. Rozumiem wszyscy walczymy tu o przetrwanie nie patrząc na innych,ale ja tak nie umiem.
Życie człowieka jest nienaruszalnym cudem,które trzeba chronić. Nie jest to przedmiot,który można zepsuć,ani odebrać bez większych konsekwencji. Zabierając komuś celowo życie - Odbieramy sobie człowieczeństwo.
Wywody wielce inteligentnego człowieka.
Przez nasz chwilowy postój Finn próbował wyjaśnić,że nie chciał,ale musiał.
Tłumaczył,że jego natura wzięła górę,ale ja skończyłam to szybko,krótkim zdaniem "weź się nie pogrążaj" i od tego czasu nie odezwał się ani słowem.
Plecak był pełny,ofiara nie zdążyła znając życie nawet tam zajrzeć.
Trzy opakowania suszonych owoców,pojemnik na wodę,zapas małych nożyków,nawet śpiwór się znalazł.
Odair dał mi trzy nożyki zostawiając sobie dwa takie jak moje oraz jeden duży,którym ofiara się ewidentnie broniła,bo miały one ślady bordowej krwi.
- Jesteś kretynem.
- Tobie też do tego dużo nie brakuje. - przekomarzanki pokroju dwunastolatków wcale nie działały na naszą korzyść,jeszcze bardziej grały mi na narwać i jedynie ostatkami sił trzymałam się cicho na nogach.
Gdy nadszedł zmrok nie było sensu dalej iść. Zarówno Finn jak i ja byliśmy zmęczeni całą tą sytuacją,a zwłaszcza sobą.
W rogach mojej głowy malowało się tylko jedno pytanie. Gdzie jest Eithan? Czy w ogóle żyje?
Nasza kryjówka znajduje się pod zagięciem. Takim jakby daszkiem odrywających nas od świata.
Chętnie zostałabym tu do końca.
Nie wiem jak,ale w miejscu naszego pobytu,jeszcze podbudowanego śniegiem z boków było cieplej niż na dworze.
Jak w takim Iglo. Z wierzchu wyglądało to mniej więcej jak przedłużenie wydmy. Najnormalniejsze w świecie.
Puki mamy jakieś jedzenie w sumie czemu by tu nie zostać.
Jedyne czego nam brakuje to woda. Jak już odkryliśmy pierwszego dnia. Śnieg nie jest najlepszym źródłem.
Mi szczerze mówiąc zważając na wilgotne powietrze nie przeszkadzała pusta fiolka.
- Idź spać. - rozkazuje mi tak jak wczoraj.
- Nie ma mowy. - parskam bez większego wyrazu.
Nie jestem dzieckiem. Mną się nie rozkazuje. Nie tutaj. Nie można mnie kontrolować.
I na tym skończyły się nasze rozmowy. Przynajmniej do wschodu słońca.
~*~
Pojedyncze krople wody spadały niczym deszcz na moją twarz.
Byłam śpiąca. Praktycznie nie kontaktował za dobrze uwięziona w moim świecie daleko od Areny.
Lodowata woda była dla mnie lekkim deszczem,taki co co ranek pada na wiosnę w dystrykcie czwartym.
Długi brak wody również robił swoje. W gardle miałam tak sucho,że bez opamiętania zlizałam z wargi kropelkę wody,która tam upadła.
Słodki smak momentalnie zmienił się w duszącą gorycz. Zaczęłam kaszleć stawiając Finna na równe nogi.
Niebyło naszego schronienia.
Na dworze było gorąco,a my sami mieliśmy ubrania mokre,praktycznie miejscami powypalane.
Zrobiło mi się duszno,tak że nie mogłam złapać oddechu.
Finn bił mnie w klatkę piersiową,bym złapała oddech.
Sam płakał,błagając mnie bym odetchnęła. Kiedy plunął mi w twarz,tak że gęste krople jego śliny spadły do moich ust gorycz znikła. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Lecz po chwili znów nie mogłam odetchnąć,gdyż Finn tak mocno mnie objął ze szczęścia,praktycznie odbierając mi dostęp do tlenu.
- Spokojnie. Jeszcze trochę pożyję.- Śmieję się wycierając kciukiem jedną łze spływającą mu powoli po bladym poliku.
- Wystraszyłaś mnie. - gani.
- To jesteśmy kwita. - mówię z uśmiechem.
- Że co?
- Jak tylko usłyszałam wybuch byłam przekonana,że to ty. - szepczę,a on spogląda na mnie z pod byka.
- No co? - pytam jakby miało być to oczywiste. Odair opływa w rumieńce,tak że delikatny siniak malujący się na prawym poliku przybiera dziwną fioletowawą barwę.
- Jesteś jedyną osobą,którą teraz mam. Powinniśmy się chronić.
- I to robimy. - mówi ściszając kolejno ton swojego głosu.
-Chronimy się nawzajem.
-mrużę oczy badwczo,przyswajając informacje,czy to co powiedział było prawdziwe,czy rzucił jedynie słowa na wiatr,by zagrać na nosie organizatorą,a uczucia widzów podbić ponad niebo.
Twarz ma bladą jak zwykle,z TERAZ jedynie delikatnymi rumieńcami.
Usta składa w łobuzerski uśmiech z pozą "Kto tu jest gwiazdą? Ja tu jestem gwiazdą".
Na polu zajrzała wiosna.Lecz nie taka jak w moich marzeniach.
Tysiące starych ciał martwych zwierząt zastępowały ziemię,tak przesiąkniętą kwasem,że najmniejsze dotknięcie jej butem groziło wypaleniem podeszwy.
Wahania temperatur. To się równa choroba. Pewnie coś w teges zapalenia płuc. Zapalenie płuc bez leków równa się śmierć. A to kurde zagrali.

Rozdział 22

Ja mam jakiś problem.
Przypadkiem nie mogę nazwać tego na co wpadłam...to chore.
Śnieg w przy ptaku ma dziwny żółtawy oddcień,który z każdą warstwą blaknie.
Nie zdziwienie się jak ktoś z pragnienia weźmie śnieg i go...zje,wypije kto tam wie.
I od razu padnie trupem.
Dzielę się ze swoją sugestja z Finnem grzebiącym wolno w oku z obrzydzenia. A on kiwa głową,ale karze mi isć dalej i się nie zatrzymywać "bo wróg nie śpi".
Zachowuję się jak rozpiszczona nastolatka,tak jak kazał mi Jacob na występie u Ceasara.
Mylę role. Zraniona dziewczyna powinna być tu,a pusta dziewczynka powinna zostać w Kapitolu.
Szybko zapada mrok,nawet bez jakiegoś choć udawanego Zaćmienia.
Zatezymujemy się koło jednego z drzew stojących wolno na śnieznym polu.
Mimo iż zamarzam,to nie jestem na tyle głupia by rozpalić ognisko.
Mimo iż spałam na teorytycznej stronie szkolenia,która obejmowała zakres dodatkowych zdolności i wysłała mnie tam Marien, to pamiętam.
Było też uważać na jagody. Trochę dziwne biorąc pod uwagę,że jesteśmy w środku pola wiecznej zimy,ale zawsze się niby przyda.
Finn zaproponował warty,ale jak ja chciałam wziąść ją on krzyknął,że mam się położyć na stercie z igieł jaką mi ułożył i być cicho.
Czeka nas długa noc,wiele osób zamarźnie,no chyba,że wrócą na pole pezy Rogu Obfitości.
Zgodnie z rozkazem młodego Odaira próbuję się jakoś ułożyć,lecz ciągle patrzę na chłopca,siedzącego na śniegu ,trzymającego w skostniałych rękach mały nóż.
Wstaję i siadam koło niego.
- Mówiłem. Masz tam iść. - burczy od razu.
- Nie traktuj mnie jak dziecko. - syczę cicho,a ten mruczy tylko tekst "ale ty przecież jesteś dzieckiem".
Wywracam oczami,bo nie marzy mi się kłutnia.
- Skoro tak to rozpal ogień,bo nie tylko będziesz psychicznym bałwanem,ale jeszcze zmienisz się w niego na ciele. - za to obrywam śnieżką prosto w policzek. Oczywiście nie chodzi mi na serio,tylko taka nagła wena na ściągnięcie go z tego mrozu.
Normalnie by mnie to śmieszyło,ale nie teraz.
Rana na poliku potwornie piecze. Jakby ktoś podłożył mi pod nią ogień i palił moją skórę.
Odakakuję od Finna zaciskając z bólu zęby.
-Kath! Spokojnie. - mówi próbując mnie uspokoić. Odpycha mi ręce z twarzy,trzymając je mocno. Mrugam.
- Spokojnie...- mówi prosto do moich oczu,które oderwane jakby od bólu wodzą tylko.
- Już dobrze? - pyta,a ja kiwam głową i wyrywam się.
Niebo jest praktycznie czarne,bez żadnej chmury. Rozświtlane przez tysiące małych gwiazd.
Jest nawet księżyc dziwnie daleko za naszymi plecami jakby stał nad Rogiem Obfitości.
Białe wzgórza malują się koło nas. Mimo iż nie ma nikogo,jak narazie jest zbyt wcześnie na robienie czegokolwiek.
Nagle coś za naszymi plecami się rusza.
Obaj podskakujemy gotowi,no mniej więcej, do ataku.
Patrzymy w białe pole,lecz nic kompletnie nie widać.
Podchodzę bliżej,lecz gdy tylko dostrzegam źródło dźwięku uciekam w popłochu.
To coś jest puchate. Ma futro zlewające się ze śniegiem i straszliwie żółte oczy.
Wilk. Zwierze nie zwraca na mnie uwagii.
Finn stoi. Mierząc ssaka wzrokiem.
- Uciekamy. - piszczę.
- Czekaj. -zatrzymuje mnie.
- Setka wilków to problem,jeden to futro i mięso. - recytuje jak regółkę ze szkoły przeszywając zwierze nożem.
Opada od razu.Zalewając futro czerwoną krwią.
Odair podchodzi i mimo moich sprzeciwów bierze je ,łamiąc mu wcześniej kark i dopiero wtedy odchodzimy kawałek dalej by nie z nami skojarzyli plamy krwi.
Podczas naszej drogi zabrzmiewa hymn.
Każdy z nas wie co to oznacza więc unosimy głowę w niebo.
Dystrykty zawodowców nie straciły nikogo. Można się było tego spodziewać.
Poległo dziewięć osób.
Cała szóstka,oraz piątka. Chłopak z trójki i siódemki i dziewczyna z ósemki,oraz dziesiątki i jedenastki.
Robi się ciekawie.
Gdy hymn gaśnie idziemy dalej próbując jak najbardziej zatrzeć nasze ślady.
Długo się nie rozjaśniało,a gdy gwiazdy traciły blask zaczął padać drobny śnieg.
- Stańmy. - próbuję zatrzymać Finna,ale on nadal brnie w śnieg ignorując każde moje słowo.
- Finn! - krzyczę i sama staję jakbym myślała ,że to coś da.
Mam go serdecznie dość.
Tak wiem,że nie powinnam tak mówić,ale te jego fochy mnie doprowadzają do furii.
Zaczynam cofać się szybkim krokiem,a on nic.
Zapatrzony w siebie dupek.
Jednak ja też nie mam zamiaru udawać uległego dziecka,które na każde skinienie palca będzie szła za swoim panem.
Gdy zaczyna świtać odległość pomiędzy mną a Finnem była czymś pomiędzy dwoma,a pięcioma kilometrami.
Jestem sama,bez broni,bez wsparcia,bezbronna.
Słońce znowu układa się równo ponad Rogiem Obfitości ogłaszając mi jak blisko od niego się znajduję.
Wtedy rozbrzmiewa huk armaty,a kilka minut potem kilkanaśnie kilometrów za mną zjawia się poduszkowiec.
Nie... Sapie zrywając się na równe nogi w kierunku poległego trybuta.
To nie może być Finn.
Pokonuję białe wzgórza topiąc się w narastającej warstwie śniegu.
Gdy dobiegam do miejsca naszego byłego przystanku nie wiem co myśleć.
Kawałek dalej w miejscu gdzie się rozstalismy spoczywa martwe ciało wilka,a obok niej plama z żółtego płynu. Takiego jak przy ptaku. Sącząca się z granicy rany i smarząca skórę zwierzęcia.
Biegnę dalej popychana przez mocne podmuch wiatru niczym piórko.
- Finn! - dre się,a głos skuty lodem obija się echem po wzgórzach.
- Finn! - sapie ze łami w oczach.
Jak mu się coś stanie to nie wybaczę tego sobie!
Biegnę dalej do drugi krok krzycząc jego imię.
- Fin...- i urywam porwana za gardło do jednej ze śnieżnych wydm.
Zamykam oczy.
- Tylko szybko! - krzyczę z piskiem w głosie.
- Oszalałaś? Kath to ja. - otwieram delikatnie oczy.
- Niech cię szlag! Umarłam ze strachu! - uderzam Odaira w rękę i opadam na ziemię.
- Kretyn. - kwituję,a ten się śmieje przełykając coś.
- To nie śmieszne. - syczę,a on wręcza mi do ręki garść suszonych owoców.
Oczy mi się ciszą jak Finna na babeczkę czekoladową. Bez umiaru wrzucam całą garść do buzi,delektując się słodyczą rozpuszczającą mi się w ustach.
- Skąd to masz? - pytam,a on wskazuje na pole kawałek dalej od wydmy.
Na ziemi widać silne ślady zatarcia,jakby od szczypiec poduszkowca.
- Ty go zabiłeś? - szepczę w niepewności błagając o to by to nie była prawda.
- Miał plecak i broń. - widzi moje oburzenie,ale w ogóle się tym nie przejmuje.
- Taka gra.
Albo giniesz,albo zabijasz. Obudź się.- moim zdaniem faktycznie powinnam się obudzić.

Rozdział 21

Piaskowe wydmy otaczały krąg z podestów dla trybutów niczym mur w moim dystrykcie.
Wysokie na cztery metry zasłaniały całą przestrzeń dookoła nas.
Gdy na arenę wjechała ostatnia uczestniczka zamarło mi serce,lecz nie z lęku. Moje oczy zalewała niesamowita chęć walki,ale i lęk przed przemianą w potwora jakimi są zawodowcy.
Wzrokiem szukam Finna i Eithana,lecz piekące słońce oślepia niemiłosiernie i nic nie widzę dalej niż dwie osoby.
Głuchą ciszę,rozbrzmiewających oddechów i łkania przerywa głos organizatora.
"Witamy na 79 Głodowych Igrzyskach. Niech los zawsze wam sprzyja" Typowe zdanie. Powietrze staje mi w gardle.
Rozbrzmiewa odliczanie.
30,29,28,27,26... Koniec z przyjaźniami. Koniec z rodziną. Uczucia to najgorsza choroba ludzkiej duszy potrafiąca jedynie niszczyć.
11,10,9,8... Widzę Eithana. Kiwa głową za siebie jakby pokazywał gdzie mam iść.
Ale przepraszam bardzo. Ja bez broni ,przy wątpliwym sojuszu się nie ruszę.
Taka już jestem.
Rozbrzmiewa gong.
Ruszam z podestu chwilę po czasie,odskakując kawałek dalej,by "przez przypadek" nie zostawili działających min koło mnie.
Biegnę przed siebie.
Jestem dość szybka,a inne osoby nie biegną do mnie bez broni.
Nie wiem nawet po co biegnę. Byłam zbyt zajęta szukaniem moich sojuszników. Idiotka!
Cholerny piasek rozpryskuje się na prawo i lewo. Wpada mi w oczy,pokrywa skórzaną kurtkę,praktycznie uniemożliwia ruch.
Upadam zahaczając nogą o rękojeść miecza,który od razu chwytam i wstaję.
Krople potu spływają mi po twarzy.
Stoję jakby napisali mi na twarzy "bójka do wzięcia".
Patrzę za siebie i kucam po plecak.
Jakaś postać zza mgły kurzu rzuca we mnie nożem,ale jestem zbyt szybka i unikam śmiercionośnego ostrza.
Ruszam na wydmę,ciągle z mieczem i plecakiem w ręce.
Grunt to zaczepić nogi tam gdzie trzeba i gotowe.
Lecz jak stabilnie stanąć gdy ma się na ogonie 20 innych osób polujących na ciebie jak na zwierze.
Po dłuższej chwili wchodzę na górę. Zahaczam stopą o nogę i znów padam.
Już czuję jak będę wyglądać jak wstanę.
Turlam się po drugiej stronie górki. Gdy się zatrzymuję ląduje w...śniegu.
Zimne kryształki zamrożonej wody palą moją skórę,która momentalnie staje się czerwona.
Podnoszę głowę. I nie to nie są wydmy. To nie jest Piasek.
To są góry skaliste.
Skute lodem,pokryte tonami białego śniegu.
Każdy krok może skończyć się śmiercią.
Wahania temperatury też raczej nie wpłyną na naszą korzyść.
Podnoszę się i uciekam.
Małe obcasy z echem odbijają się o kamienną drogę,a zarys wydm z każdym krokiem znika jakby były jedynie tworem wyobraźni.
Mam gdzieś Finna,gdzieś Eithana.
Biegnę przed siebie nie oglądając się do przodu. Nawet nie mam zadyszki dlatego w miarę możliwości oddalam się od miejsca morderstw przy Rogu Obfitości.
Każdy mój krok odbija się na coraz to grubszej powłoce śniegu,a kamienne stoki stają się śliskie. Mogę dać sobie rękę uciąć,że najwięcej trybutów nie zginie wcale od noża,który ewentualnie może zadać ranę,a jak ktoś spadnie do przepaści śmierć od razu.
Dlatego poruszam się jak najdalej od krawędzi skał.
Biegnę dobre pół godziny. Za mną są jedynie pojedyncze drzewa iglaste oraz kamienne ściany. Zahaczam obcasem buta o kant skały i upadam ślizgając się po lodowym gruncie,powoli zbliżając się do końca.
Próbuję wszystkiego by się zatrzymać,ale wszystko zawodzi.
Łamię paznokcie wbite w ziemię,ale to jakby nawet dodawały mi prędkości.
Odwracam się plecami do przepaści.
Kurna a tak dobrze mi szło myślę w panice.
Łapię się dosłownie wszystkiego ,ale plecak spoczywający na moich plecach mnie ciągnie za sobą.
Właśnie plecak co za kretynka.
Odwracam ramię na przód i łapię torbę ściskając ją.
Owszem kretynka bo to nic nie daje.
Przynajmniej obracam się.
To koniec.
Wypadam za krawędź ostatnią ręką trzymając się podniesionej granicy.
Spoglądam w dół.
Dobre sto metrów do ostrych niczym szpikulec skał. Śmierć na miejscu.
Plączę się tak,że upuszczam plecak,łącznie z bronią.
Patrząc na spadającą torbę dostrzegam na kurtce tego małego ptaka przyczepionego do kurtki.
To on daje mi siłę.
Podnoszę drugą rękę i zaczepiam się na nich.
Jakby to miało pomóc. Moje ręce są niczym wykałaczki.
Równie słabe jak i łatwe do zniszczenia.
Powtarzam to koniec.
Palce powoli zsuwają się z lodowatej ziemi,a mój mózg żegna się z życiem.
- Dobrze się bawicie?!- krzyczę w niebo jakby to coś miało dać.
Ktoś podchodzi.
Już po mnie. Instynktownie cofam palce by nikt mnie nie zauważył kiedy znowu uświadamiam sobie,że to nie był dobry krok.
Przez chwilę jest głucha cisza,które przerywa moje niepohamowane pisknięcie z bólu w rękach.
Wtedy ktoś chwyta mnie za nie i ku mojemu zdziwieniu wciąga do góry.
Zamykam oczy ze strachu.,a gdy już czuję grunt pod nogami przymrużam je.
- Finn! - wydzieram się,a on zamyka mi usta palcem.
- Cicho bądź. - szepcze,a ja patrzę z lekkim nie dowierzaniem zapominając gdzie jesteśmy.
- Jasne,jasne. - mruczę pod nosem.
- Gdzie twój plecak? Widziałem,że go bierzesz. - gdy kończy pokazuję przepaść,a on spuszcza głowę.
Patrzę na niego. On też nic nie ma.
Tylko mały nóż przywiązany do pasa. .
- To mamy przekichane.
- Oj tak mamy i to bardzo. - powtarzam za nim,a on pokazuje głową,że trzeba ruszać dalej.
Idziemy szybszym tempem trzymając się siebie.
Czuję się raźniej mając go przy sobie. Brata moje oparcie.
- Widziałeś Eithana? - pytam nieśmiało.
- Żyje. Myślę,że to wystarczy. - odpowiada szybko tonem dającym mi do zrozumienia tylko jedno,bym zamknęła się i nie drążyła tematu.
Idziemy długo.
Od Rogu Obfitości do teraz nie widziałam nic. Żadnego zwierzęcia,ptaka,rośliny.
Nic. Widać jedyne pożywienie było w plecakach,a jesteśmy zbyt daleko by teraz wracać.
Siadam w końcu na śniegu.
-Zgłupiałaś? Będzie ci zimno. - gani mnie praktycznie od razu.
- Nie mam siły. - piszczę jak dwulatka kładąc się na lodowatej ziemi. Macam palcami w śniegu. Ze zwykłej ciekawości jak gruba jest warstwa.
Brnę niecałe dwadzieścia centymetrów i natykam na coś miękkiego. Wyjmuję rękę i momentalnie zaczynam kopać.
- Co ty wyrabiasz? Kath musimy ruszać. - Ignoruję jego słowa dalej brnąc w śnieg.
Gdy dochodzę do celu. Odskakuję w jednej chwili.
To martwy ptak,ale nie taki zwykły. To martwy Kosogłos.

Rozdzial 20

Noc.
Tępy mrok ogarniał moje ciało,owijając je i dusząc .
Biegnę przed siebie, uciekając leśną drogą przed watachą dzikich psów próbujących wygryść mi serce z piersi.
Umadam.
Wilcze jęki wyją głośniej,a potężne ruchy odbijają się echem po ziemi.
Dyszę gdyż brakuje mi oddechu ,który jakby zastygł mi w piersi.
Idą. Jestem martwa,już teraz zaraz.
Są za pniem drzewa,już czekam kiedy zobacze białe niczym śnieg kły skąpane w czerwonej krwi swoich ofiar.
Drzewa chuczą jakby miały obalić moje ciało,lecz śmierć nie nadchodzi.
Zapada cisza,a niebo przecina złoty brzask.
Wstaję i podchodzę do drzewa.
Kathreen Kathreen leci seriami,cichy jęk. Zerkam za drewny pień.
Siedzi ona skulona,bezbronna. Mama.
Chcę jej pomóc. Próbuję biec,rwę powietrze,lecz nie mogę zrobić kroku do przoducoś jakby szyba oddzielająca mnie od niej uniemożliwia ruch.
Wstaje i staje na przeciw mnie opierając blade,chude dłonie na szybie.
Oczy ma ciemne,wypalone niczym pogorzelizko.
Uderzam o barierę,a ona po każdym zetknięciu mej dłoni z...tym czymś opada na ziemię,jakbym uderzała ją.
Przestaję,a ona staje na nogi.
Patrze na nią ze łzami w oczach,chyląc wzrok próbując ze wszystkich sił nie próbując by słony płyn uwolnił się z pod powiek.
Coś śmiga mi za uchem,a ciche oddechy matki ustają.
Podnoszę głowę już gdy leży,a bariera pokryta jest smugą krwi.
Srebrne ostrze wychodzi końcem z brzucha mamy,w panice próbuję się przedostać,by jej pomóc.
Krzyczę w niebogłosy "Pomocy",lecz głuche słowa nawet nie mają echa w lesie.
Ostatkami sił podnosi głowę i wtapia wzrok w pole za mną.
Odwracam się kiedy srebrne ostrze przecina mi gardło.
Duszę się.
Patrzę na mojego oprawcę...To Eithan.
Zrywam się jak poparzona z ziemi na której zasnęłam wczorajszego dnia.
Owijam dłonie dookoła głowy łącząc fakty i to co zobaczyłam.
Głęboko oddycham,próbując uspokoić serce próbujące jakby wyrwać się z piersi.
Co to miało znaczyć?
Halo Kath,to tylko głupi sen - powtarzam to sobie,lecz dziwny ucisk nie znika,w sumie nawet jeszcze bardziej mnie ciśnie z każdym wypowiedzianym wersem.
Wstaję,oglądając jednen wielki huragan z rzeczy jaki wciąż jakby wiryje popychając już porozrzucane...wszystko.
Wydarzenia z wczoraj pamiętam jak przez mgłę.
Idę do łazienki opierając się delikatnie tp o szafę,to o futrynę drzwi.
Patrzę do lustra.
Zdarcie na poliku dziwnie spuchło.
Marien mnie zabije myślę, kiedy przypomina mi się,że i tak dziś zginę.
Pluskam twarz lodowatą wodą tyle razy,żeby zaczęła mnie boleć.
Myślé o wszystkim i o niczym.
Mój tata nie żyje. Moja matka nie wiem,ale chyba też. Nie mam nikogo...nie ma...Colton!
Otrząsam się momentalnie. Dziwne,że o nim zapomniałam.
Ja nie jestem sama. On jest sam.
Odpycham się od zlewu i wybiegam z pokoju w popłochu.
Drzwi trzaskają za mną o ścianę,a ja szybko zbiegam ze schodów do głuchego salonu.
Awoksy kręcą się to tu to tam przygotowując stół na śniadanie.
-Która godzina? - pytam,a ona wskazuje mi zegar.
Mam zamiar powiedzieć jej coś w stylu "Na zegar to se mogłam zerknąć" kiedy przypominami się,że nie może mówić,więc jedyne co zginam głowę i wpatruję się w szklaną twaflę zegara,nad drzwiami windy.
Jest przed piątą rano.
Osobiścir dziwię się,że Finn mógł spać,i Marien od godziny 0:00 nie chodzi krzycząc jak to piękny mamy dzień.
Cofam się,tyłem i wpadam na kogoś schodzącego ze schodów.
- O Katerina. To ty załatwiłaś nam pobudkę. - patrzy na złoty zegarek,na prawej ręce.
- O! Tylko dwie godziny przed czasem. A dziś moja droga eneevia jest ci szczególnie potrzebna. - Tak to Jacob. Odziany w czerwony szlafrok z jedwabiu i puchate kapcie misie.
- Przepraszam. - mruczę,a mój bojowy napęd odchodzi jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Chciałaś porzegnać się ze światem? - mówi z przekąsem,a ja spuszczam wzrok próbując odejść.
- Nie czekaj! Nie o to mj chodziło. - odwracam się pod wpływem jego głosu.
- Czy on żyje?! - pytam się.
- Kto?
- Colton. Mój brat. - zaciągam nosem,gdyż chwilowo gra twardej dziewczyny mi nie wychodzi.
- Colti,dolti. Zobaczymy. - mówi,a ja robię twarz na mix "O co mu chodzi?!" oraz "Co do jasnej cholery?!".
Skina na mnie palcem,jak na wiernego pieska. Zagłębiając się w korytarz za schodami.
Dochodzimy do ściany.
-No i? - pytam,a on tylko przewraza oczami szukając czegoś w kieszeni.
- Ciesz się kochanie,że takie kontakty mam. - Co?!
W końcu wyciąga mały pęczek srebrnych kluczy,i wkłada jeden z nich w małą dziurkę w rogu ściany.
Ciekawa kryjówka.
Ściana się rozsuwa,a Jacob pcha mnie do niej,zamyka się.
- Teraźniejsze centrum szkoleniowe ,wraz z Domem trybutów jest zorganizowane w miejscu dawniejszych domów mieszkalnych,gdyż stare zostało zrównane z ziemią - tłumaczy,tylko po co mi to wiedzieć skoro stoję w ciemnym czymś z Jacobem,który ma problemy ze sprawami gdzie nie mam zamiaru mu pomagać.
- Kapitol obawiał się ataku dystryktów od ponad pół wieku,dlatego potrzebny był kontakt z dystryktami zawodowców. - Kończy wypowiedź i włącza światło.
Moim oczą ukazuje się tysiące ekratów,klawiatur,maszyn.
- Co to jest? - pytam.
- Centrum dowodzenia kontaktu pomiędzy dystryktami. .
- Akurat na naszym piętrze? - pytam z ironią.
- Jesteśmy chwilowo pod ziemią. Dostęp do tego miejsca jest z każdego piętra. Na czas ataków służył również jako schron. - podnoszę ręce do góry ze zdziwieniem,a on rzuca mi uśmiech.
Podchodzi do konsoli i uruchamia ekran.
-D40261. - mówi,a na ekranie pokazuje się pokój buistrza mojego domu.
Ktoś wchodzi przez drzwi.To sam burmistrz.
- Jacobie jaka sprawa? - podchodzi z uśmiechem.
- Proszę o informację na temat Coltona Mellarka. - podchodzę za niego,a Butmistrz gdzieś dzwoni.
- Colton jest na parterze i wraz z Penny ogląda Igrzyska. Rodzina Mellarków zawsze była mi droga,a po śmierci pana choć na czas igrzysk przygarneliśmy młodego. - mówi.
Odpycham Jacoba tak,że upada kawałek dalej.
- Muszę go go zobaczyć. - Burmistrz chwile patrzy na mnie jak na ducha i wychodzi.
-Niech pan zaczeka! - wołam z łzami w oczach,czekając,aż ekran zgaśnie ale tak się nie dzieje.
Drzwi się otwierają i wbiega przez nie mała blada istotka.
Blond loczki podskakują przy każdym kroku.
- Colton. - prycham płaczem .
- Katie! - śmieje się i podbiega do ekranu,delikatnie dotykając małą rączką ekranu.
- Wrócisz do mnie?! Bo tu jest strasznie smutno i strasznie. Penny mówi,że mogę u niej zamieszkać jak nie wrócisz,ale wrócisz prawda? - ocieram dłonią potoki łez.
- Tak wrócę kochanie!...Obiecuję! - płaczę,a on śmieje się od ucha do ucha.
- Kocham cię. - mówię i ekran gaśnie.
- Dlaczego mi tego nie pokazano wcześniej?! - jęczę.
- Jedno połączenie zabiera prąd połowie miasta,a do tego władza nie powinna o tym wiedzieć .-odpowiada.
Mój Colton żyje. On Żyje. On nie może być sam. I nie będzie.
~*~
Kolejno wszystko mijało jak w zegarku.
Śniadanie.
Higiena,projektantki.
Strój na arenę jest dziwny.
Czarny kombinezon zakrywający moje ciało od głowy do nóg. Kurtka skórzana,jakieś wełniane bolerko.
Czarne botki.
Do tego mój ukochany kucyk.
Sophie stwierdziła,że nie ma pojęcia czym będzie arena.
Moje myśli malują się na Coltonie.
Muszę walczyć.
O punkt 10 wywieźli nas z ośrodka i przetranspotrowali na pola za Kapitolem.
Jeszcze w poduszkowcu podali mi , Finnowi i innych trybutą lokalizatory "byśmy się nie zgubili".
Wymieniłam spojrzenia z Eithanem i wyprowadzili do 22 przejść.
Po wejściu do sali od razu weszłam do cylindra,lecz przed zamknięciem drzwi zauważyłam na stole przy ścianie mały świecący przedmiot.
W ostatnim momencie wyszłam i podeszłam do niego.
To była brożka z Kosogłosem,złota, piękna robota.
Oni i tak cię nie złamią. Pamiętaj kto jest prawdziwym wrogiem i Nie Zgiń.
- Wiesz kto.
Zapinam brożkę na kurtce i wchodzę do cylindra,który po chwili unosi mnie.
Blask słońca oślepia mnie.
Jest głycho i...cholernie gorąco.
Jesteśmy na pustyni.

Rozdział 19

To nie możliwe. Proste zdanie,którym tak wiele można wypowiedzieć,zdanie pozostawiające tyle pytań,bez odpowiedzi,że aż boli.
Eithan odkłada mnie na ziemię dopiero w samej windzie.
- Wiedziałeś?- pytam,zaciągając się płaczem jego reakcja jest praktycznie taka sama jak Finna.
Zamyka oczy i chyli głowę,bez większego wyrazu.
- Kath..mówili o tym w telewizji. Myślałem,że wiesz. Szczerze mówiąc ja nie bawię się w scenki z kondolencjami. - Jego odpowiedź,była bardziej sensowna niż Odaira. Cała się trzęsę.
Winda się zatrzymuje,a awoksy ze zdziwieniem otwierają nam drzwi,mierząc nie mało Eithana.
Przechodzę na piętro do pokoju by najchętniej się umyć i zniknąć z powierzchni tego świata.
Myjąc twarz brunet zaczyna dziwną rozmowę,oglądając moją nieudolną próbę zmywania makijażu.
- Zmycie maski musi być ciężkie i w praktyce i w przenośni.
- Staje się gorsze jeśli zatracamy się w wyimaginowanym obliczu siebie zapominając kim się jest.
-Proste zdanie,które jest chyba jednym prawdziwym jakie dziś usłyszałem. - odpowiada,a ja patrzę na niego. Teraz mam tylko sojusz z nim. Finna już nie ma.
Eithan przeczesuje dłonią moje włosy ,a ja zatapiam się w jego szarych i głębokich jak otchłań oczach.
Otchłań,płacz.Tylko to maluje mi się w głowie.
Obraz martwego Ojca,wiszącego niczym na stryczku. Colton zagubiony w swojej rzeczywistości.
Kapitol osiągnął cel. Zniszczył go. Tak jak zniszczył mnie,tak jak zniszczył Finna,jak złamał Annie,zepsuł Marien,upił Haymitcha.
On tylko niszczy.
Płaczę znowu. Wtulona w klatkę piersiową Eithana.
-Twój garnitur .- mówię spoglądając na wielką plamę z tuszu i pudru malującą się idealnie na białej niczym śnieg marynarce.
-Jakby była moja bym się bardziej przejął.- Odpowiada,a ja prycham jak głupia,zaciągjąc nosem.
- Dziękuję. -mówię,a on kiwa głową, z pobłażaniem wypisanym na twarzy.
Podnoszę wzrok na niego.
Nie znam go,lecz chwilowo na nim okazuję moje wszystkie emocje,to chore biorąc pod uwagę iż za kilka godzin może będzie próbował mnie zabić.
Chwytam jakby ostatnią deskę ratunku na morzu samotności,troszku tragikomiczne.
Coś jakby on zajął miejsce Finna,przynajmniej na ten czas.
Chyli głowę,a ja łącze z nim czoło.
Nasze nosy się stykają i mam świadomość,że wystarczy jedynie chwila,by stało się coś co pomiędzy mną i Finnem zerwało niewidzialną więź.
Potłukło ją jak szkło,które teraz jest rozdarte na tysiące kawałków wolno leżących gdzieś na ziemi,deptanych przez innych. Zamykam oczy,a po poliku spływa mi wolna łza.
Eithan łapie mnie za brodę,unosząc ją delikatnie do góry.
Wyjątkowo w odróżnieniu od Finna,nie jest to przerażające i z zaskoczenia.
Tylko delikatne i sama nie wiem jak mam to nazwać.
Chyli się tak do puki jego wargi nie dotykają moich.
Całuje mnie,a ja...oddaję pocałunek. Nie mam pojęcia,czy to przez emocję,czy to jakaś część mnie po prostu tego chciała.
Idzie krok dalej,tak,że opiera ciężar mojego ciała na zlewie.
Cholernie szalone. Działam niczym w transie,otumaniona,nie myślę.
I wtedy otwierają się drzwi od łazienki.
Odrywamy się od siebie momentalnie,a Finn rzuca się z pięsciami na Eithana.
Krzyczę "Stop!" ale to nic nie daje.
Eithan jest silniejszy i odpycha Finna,a ja wchodzę pomiędzy nich.
- Idź. - mówię do Odaira takim tonem jak do pasożyta.
Finn przeciera dłonią nos i z furią piszącą się na twarzy mierzy nas wzrokiem.
Stoi chwilę bez ruchu i odchodzi trzaskając drzwiami.
- Przepraszam - mówi Eithan i wychodzi również.
Wybucham płaczem. Jestem sama.
Siadam na ziemi przy zamkniętych przy zamkniętych drzwiach.
Chowam twarz pomiędzy kolanami,związując dłonie z tyłu głowy.
Niech jutro mnie zabiją. Niech zrobi to Finn. Niech zakończy mój marny żywot,przez który nie żyje tyle ludzi. Opadam całym ciałem na podłogę.
Słone łzy spływają mi po twarzy,uderzając o podłogę.
Za dużo. Nie chcę.
W napadzie nerwu drapię ranę na poliku,która szybko zaczyna krwawić,a czerwony płyn wymieszany ze łzami tworzyć wyblakłą rzekę,zalewając wykładzinę na ziemi.
Jestem sama. Sama przez duże S.
Nic,a raczej nikogo,już nie mam.
Finna,Eithana,Taty,Mamy nic.
Łzy spływają ciurkiem po moich polikach.
Płaczę,wiję się w zaskakującym tempie na ziemi,sapie z braku sił i krzyczę.
Rwę wykładzinę ,pocierając wierzchem dłoni policzek.
Opadam na ziemię i zasypiam,by uciec od jutrzejszej rzezi życia.

Rozdział 18

Noc była straszna. Koszmary były na porządku dziennym,ale te które co rusz wybudzały mnie pozostawiając zupełnie samą na jeszcze gorszej jawie,były takie jakby jednego dnia uwziąl się na mnie mój mózg pokazując co rusz gorsze scenariusze dla sztuki mojej wyobraźni
Rano nikt nie wspomniał o wczorajszym wydarzeniu i dobrze. Awoksa jak codzień przyszła po mnie,ale ja już dawno nie spałam. Miałam dziwne poczucie lęku,jakby tuż za progiem czekała na mnie jakaś tragedia. Mam ochotę powiedzieć,że dziś stanie się coś strasznego,choć ta myśl wydaje się przytłczająca.
Sumienie mi się gotuję i martwię się,sama nie wiem dokładnie czym.
M
arien jedynie co truła nie miłosiernie,powtarzając jak ważny dzień na nas czeka. W sumie prawda. Dziś jest ostatni dzień naszej wolności. Jutro oficjalnie trafimy na arenę gdzie spojrzymy śmierci w twarz.
Od rana czekają nas treningi z chodzenia,tysiące przymiarek,prób makijażu,prób rozmów,obmawianie możliwych pytań i innych bzdet,które zajmą nam czas do osiemnastej.
Po śniadaniu, rzuciliśmy się w wir przygotowań. Na moje szczęście do nauki chodzenia trafiła mi się pół ślepa,starsza pani,która wołała "Kaflyn idź prosto" do ściany.
Sophie zbierała wymiary i przygotowała chyba z dwadzieścia projektów mojego stroju na wieczór.
Następnie kolejno paznokcie,depilacja,regulowanie brwi,mycie. Po tym wszystkim znowu ubierają mi ten obleśny szlafrok,przez który i tak wszystko widać i posłali na próbę rozmowy z naszym kochanym (od siedmiu boleści) mentorem.
- Zaczynam lubić te robotę. - mówi to szybko,gdy wchodzę do jednego z pomjeszczeń na piętrze z salonem urody.
Mierzy mnie wzrokiem jak towar.
Na środku pokoju stoją dwie czerwone niczym krew sofy.
Siadam na jednej na przeciw McScandella.
- I co ja mam z tobą zrobić dziecko? - parskam śmiechem na jego słowa w sumie jak on.
- Mam plan. Musisz zagrać.- zaczyna,a ja spuszczam wzrok.
- Będziesz delikatna i za razem zadziorna. Taka tyoowa kapitolińska nastolatka. - kwituje i szczerzy się zębami jakby był zadowolony ze swojego zamysłu.
- Przepraszam? - próbuję udawać piskliwy głos Marien.
- Idealnie! Właśnie tak! - klaszcze w ręce.
Kłaniam głowę teatralnie.
-Teraz bardziej bolesne aspekty,czyli rozmowa. Musimy przechwycić prawie pewne chwyty Ceasara.
- To znaczy?
- Tematy twojej opini na temat wojny i twoich rodziców. Uprzedzam.Cokolwiek powiesz będzie źle.
Reszta rozmowy minęła na dźganiu mojej psychiki w najbardziej czułe z punktów.
Obrabialiśmy chyba wszystkie z możliwych tematów jakie mogą paść,pracowaliśmy nad gestami i mimiką,ogólnie wszystko dopięte na ostatni guzik.
Jacob sam stwierdził,że jakby mnie w Kapitolu zostawić to bym skradła nie jedno serce. Bzdura "Kaflyn złodziejka serc" już widzę ten tytuł.
Stresuję się. Jakbym zaprzeczyła okłamałabym siebie samą.
Każda chwila ciągnie się w nieskończoność. Gdy skończyłam zajęcia z Jacobem miałam spokój do czasu kiedy, Sophie nie przyniesie mojego stroju na wieczór.
Znowu zamknięta w czterech ścianch.
Robiłam wszystko co przyszło mi do głowy. Trenowałam nadaną kapitolińską dziewczynkę,by wyszła w miarę naturalnie. Przymierzałam rzeczy z garderoby,a nawet w napadzie nudy skakałam po materacu. Denerwujące powikłanie mojego ADHD.Moment kiedy powinnam siedzieć z przykuloną głową i zastanawiać się co dalej ja dostaję głupawki.
Czas mi minął jak za pstryknięciem palcami. Błękitne niebo nabrało barwy granatowego atramentu.
Sophie przyszła godzinę przed programem Ceasara i odbyła się powtórka z rozrywki przed paradą.
Nie miałam prawa zobaczyć kreacji,do puki nie wymęczyli mnie z całym makijażem.
Na koniec operacji czułam się jak porcelanowa lalka,moze dlatego,że coś co nałożyli na poliki uniemożliwiało mi przez pół godziny ruszania buzią.
Ułożyli mi włosy w delikatne fale,spadające subtelnie na ramiona. Oczy rozjaśnili,tak że szare tęczówki isktrzyły mi się jak światełka.
Dokładnie piętnaście minut przed programem,dostałam sukienę. Piękną. Turkusową. Z bladym gorsetem przystrojonym przy dekolcie małymi kamieniami szlachetnymi.
Suknia była długa,bez ramiączek.
Wyglądała jakby miała dwie warstwy.Pierwsza ze spudnicą przed kolano,druga tylko z tyłu lejąca się falami na ziemię. Nałożyli mi również naszyjnik i coś na uszy,co okazało się później tipsami.
Ponalowani mi paznokcie na fioletowo-turkusowy i w sumie byłam gotowa.
Chwilę przed godziną sprowadzili mnie i Finna do sali koło pomieszczenia prezentera. Zza drzwi dochodzą wiwaty widzów. Ustawiają nas do kolejki,za jakimś chłopakiem z dystryktu trzeciego.
Program się rozpoczął.
- Kogo my tu mamy? - odwróciłam się w kierunku,z którego dobiegał głos,który tak dobrze znałam.
Obruciłam się na obcasie moich białych butów.
- Nie może być.Eithan w garniturze. To me oczy zwidy mają,czyż stał się cud? - powiedziałam, iscie kapitolińskim akcentem,kładąc nacisk na ostatnią literę każdego słowa. Eithan uśmiechnął się,ukazując delikatne dołki w policzkach.
- Czaruś! Do lini! - mówię kiedy jedna z awoks odciąga go na sam przód.
- Pięknie wyglądasz. - powiedział tylko i stanął.
Wywróciłam oczami i spusciłam wzrok na buty.
Rozpoczęła się ceremonia.
Kamery ruszyły,akcja i start. Każdy pokaz trwał równo trzy minuty,by nie tracić czasu.
Patrzyłam na ekran. Annabeth wygladała jak obłoczek w białej puszystej sukni,która robiła z niej watę cukrową.
Eithan jak zwykle czarujący,przy wyjsciu ze sceny przyprawiając nie jedną kobietę o pomruk.
Później kolejno. I nadszedł czas na mnie.
Trzy głębokie wdechy, i pamiętaj nie daj się zwariować!
Idę.
Tłum wiwatuje,a ja przechodzę przez scenę jak potłuczona. Jak tu nie zwariować?!
Światła mnie oślepiają więc muszę się podepszeć o fotel siadając.
Ceasar jak zwykle piękny i młody z długimi różowymi włosami.
- Twój wynik jest imponujący. Dwanaście punktów! Najwyższe notowania od lat. - Zaczyna. Mam ochotę odpowiedzieć "ciebie też miło widzieć" ale upominam się "kapitolińska laleczka,kapitolińska laleczka!".
Kiwam głową.
- Miejmy nadzieję,że nas zaczarujesz równie dobrze jak sponsorów.
- Uwierz,że też mam taką nadzieję. - odpowiadam,a on wybucha śmiechem " z czego tu się śmiać?",ale kiwam równiez z uśmiechem.
- Twoja rodzina...- zaczyna się.
- byłaby z ciebie dumna. - mówi zmieniając ton głosu.
- Moja rodzina jest ze mnie dumna. Tak bynajmniej uważam. - odpowiadam,a Ceasar teatralnie prycha i chyli głowę.
- Ostatni okres był dla ciebie trudny zapewne. Jak sobie radzisz?
- Dobrze dziękuję.
- Twoi rodzice byli naprawdę wspaniałymi ludźmi. - przepraszam? Co to ma być?
- Nie tylko byli,a są. - przechodzi mnie dreszcz.
- To ty nic nie wiesz? - co tu się dzieje? Na prezentacji nie podejmuje się trudnych tematów,by nie zanudzić publiczności.
- Ale o czym? - Tracę panowanie nad sobą. Odpływa mi krew z twarzy i patrzę na Ceasara.
On nic nie mówi,a widownia w ciszy słucha.
- Dwa dni temu dostaliśmy informację na temat twojego ojca.
- Nie...Nie... - szepczę on chyba wie,że wiem. Łapie mnie za kolano. W oczach pojawiają się łzy,które mimo starań spływają wolno po polikach.Ludzie się śmieją.
Nie to gra. Odpycham jego dłoń i tonę w puchatym fotelu. Zachowaj zimną krew Kath! Uspokój się! To gra! To nie jest prawda!
- Tak mi przykro...twoi rodzice,byli... - nie daję mu skończyć,bo wymierzam Ceasarowi prosto w twarz i wybiegam ze sceny.
Finn mnie łapie.
-Wiedziałeś? - krzyczę na niego przez łzy.Kamery zzza kulis łapią każdy ruch. Finn nic nie mówi.
-Wiedziałeś?! - jęczę szarpiąc marynarkę,a on spuszcza głowę.
-Nie chciałem ciebię rozpraszać. - szepsze,a ja odsuwam się mierząc go wzrokiem.
- Kath..
- Nie. - odsuwam się wysuwając rękę.
I wtedy znowu z nikąd pojawia się on. Jakby wiedział.
Eithan wyciąga ramiona by mnie złapć. Wiję się,ale głośny szloch nie poprawia mi sytuacji i w końcu pozwalam mu mnie objąć.
Krzyczy,by wyłączyć kamery.
- Dowidzenia Finn.- mówię tylko,bo Eithan mnie zabiera do windy.
Jedyne co widzę to Ceasar nie mogący opanować tłumu.

Rozdział 17

Tak jak zaczęli wiwatować,tak szybko skończyli.
Wyrywam się z ucisku i wymierzam Finnowi prostą dłonią w twarz. Odair odskakuje jak porażony prądem,a ja masuję rękę,która po uderzeniu o wystające kości policzkowe,boli.
Jacobowi wypada szklanka z ręki i roztrzaskuje się na ziemi, Marien patrzy na mnie jak na zarazę.
Blednę,bo każdy z nich praktycznie naskakuje na mnię wzrokiem,przed którym chcę się uktyć.
Finn kręci szczęką,Sophie idzie po lód,a ja uciekam po schodach do pokoju,ktoś biegnie za mną,ale ja zatrzaskuję drzwi,przyciskając mocno.
Co on zrobił? Jak mógł? Dlaczego? Co on sobie do cholery myślał? Jestem za tym,że nie myślał w ogóle.
Przecież on jest moim przyjacielem,sojusznikiem,kuzynem właśnie wszystko od tak zepsuł. Nie on tego nie chciał tak. Kath...spokojnie.Uspokój się. Powtarzam w myślach.To było zbyt proste niczym scenka z jednego z tych kiepskich romansów jakie czytałam,czy oglądałam ostatnimi dniami. Odchodzę od drzwi i pochylam się do przodu by odetchnąć.
On mnie...pocałował?! Nie no nie mogę być spokojna. To takie...mam ochotę krzyczeć.
Nie odzywa się dniami,nie ma z nim kontaktu nic,a on odwala coś takiego.
Przepraszam bardzo,ale...nie no.
Chodzę po pokoju w kółko.
Przecież się przyjaźnimy,za dwa dni wejdziemy na arenę gdzie możliwe,że będę musiała go zabić,albo on to zrobić ze sobą.Co to miało być? To jest chore.
Kurcze powtarzam się.
Muszę zejść na Ziemię i pomyśleć trzeźwo...Jak tu kurcze myśleć trzeźwo.
Staję w miejscu.
Muszę z nim porozmawiać. Teraz,albo nie.
Pryham,kłucąc się z tym,że zmieniam zdanie szybciej niż ubrania gdy odkryłam całą zawartość garderoby.
Dobra spokojnie. Sama zamieszałam sytuację akcją przed oceną.
Czy ja wariuję?! Nie.Nie...yyy no może trochę.
- Kathreen Primrose Mellark ogarnij dupę i uspokój się! - krzyczę sama na siebię...tak ewidentnie jestem wariatką.
Nie no. Spokój. Reaguję gorzej niż trzeba.Chyba. Mqm ochotę špiewać lulilulilaj by się uspokoić,albo zacząć liczyć i zejść na dół.
Nie spojrzę mu w twarz...Kurde dziewczyno ogarnij się! To tylko pocałunek. Za kilkadziesiąt godzin zginiesz,więc pocaunek jest najmniej emocjonującą rzeczą jaka na cie czeka. Gadam do siebie. Cudownie.
Staję. Mówię do nóg by stały w miejscu,a ciało przeszywa dreszcz. To normalne?
Bozu.W książkach jakie miałam okazję,albo pech czytać idealne dziewczyny sikały i normalnie reagowały na to,że chłopak je pocałował,a ja wariuję. Nie to zdecydowanie nie normalne.
Muszę stąd wyjść.
Teraz. Wybiegam z pokoju,choć w sumie nie mam pomysłu gdzie uciec.
I wtedy przychodzi droga mojego wybawienia.Na końcu korytarza.Małe drzwi z szyby.
Podbiegam do nich i przekręcam gałkę.
Dziwne,że przez cały tydzień nie zwróciłam na to najmniejszej uwagii. Ale w sumie bardziej szkoda niż,dziwnie.
Od progu atakuje mnie ciepły wiatr,opadający falami na mije ciało.
Jesteśmy w środku miasta,lecz mimo to nie jest się w stanie poczuć tego duszącego zapachu spalin.Wręcz czuję morze,wodę.Jak w domu.
Miejscem mojego wybawienia jest mały balkon. Wychodzę na niego,zamykając delikatnie za sobą drzwi.
Tego potrzebowałam.Świeżego powietrza,bym mogła czyto myśleć.
Podchodzę do barierki i opieram na niej cały ciężar ciała. Wychylam się trochę i spoglądam na dół.
"Ciekawe co by się stało jakbym upadła" idealne myśli,idealnie normalnej osoby.
Balkon obrośnięty jest świerzymi,tak przynajmniej myślę roślinami.
Mała przestrszeń co najmniej trzy razy mniejsza od mojego pokoju,bardzo dobrze zagospodarowana. Lekka,a za razem wypełniona pięknymi dekoracjami.
Skrzydło bakonu jest idealnie ustwione na widok Pałacu Prezydenckiego,białej monumentalnej budowli w samym centrum.
Ciekawi mnie jak wygląda moja mama. Tak teraz największy problem jest z tym jak ona wygląda. Ostatnim razem widziałam ją z sześć lat temu,jako silną kobietę z calych swych sił próbujacą ocalić swoją rodzinę składając się w ofierze.
Czasem śni mi się,jak siedzi przy mnie i śpiewa moją ulubioną piosenkę pod tytułem Drzewo Wisielców. Piękna pieśń.
Jak byłam młodsza mama prowadziła mnje do lasu za murem i próbowała nauczyć polować,oczywiscie z marnym skutkiem,ale jednak. Nienawidzę lasu. Przerasta mnie jego duży teren,i tryliard różnego rodzaju robactw,na których samą myśl mnie mdli.
Stoję spoglądając na uśpione miasto,jakbym chciała zapamiętać ten obraz gdy będę na arenie,gdzie znowu będę uciekć,przed nie unikniknionym.
Mówię do siebie "Kathreen przestań robić dramatyczne przemyślenia tylko bierz się do roboty! ",ale osobiście lubię moje przemyślenia, o być albo nie być. Gram wtedy z samą sobą w kotka i myszkę,gdzie cały czas sama sobie kopiąc dołki.
Nawet jeśli mnie pocałował. Trudno. Czas ucieka,a miło było spróbować tego choć raz. A ja muszę przestać uciekać i korzystać z każdej wolnej chwili mego życia.
Odchodzę od barierki i wchodzę do budynku zatrzaskując delikatnie drzwi za sobą.
Kawałek dalej stoi mój przyjaciel,który mnie pocałował. Ja nie zasluguję na niego i nic do niego nie czuję. Moja zdolnosć do uczuć zmiesciłaby się w łyżeczce od herbaty. On jest zbyt szlachetny.
Patrzy chwilę na mnie,oczekując jakiejś większej reakcji.A ja stoję jedynie jak święta krowa. " Mój plan szlag wziął!" - myślę.
Finn spuszcza po czasie głowę z rezygnacją i wchodzi zwinnym krokiem do pokoju.
Kathreen do cholery rusz dupę,bo stracisz sojusznika. Tak właśnie działa mój mózg i tak rozmawiam sama ze sobą.
Ruszam jak poparzona,co działa bardziej na nie korzyść,bo ślizgam się na kafelkach i upadam. Myślałam,że nabrałam koordynacji na treningach.
Wstaję szybko poprawiając beżową koszulkę i podbiegam do drzwi Finna.
Uderzam w nie
-Kathreen co ty robisz?!
-Zamknij się! Nie mogę go stracić.
- Dziewczyno! Upokorzyłaś go.Nie rób z niego jeszcze wroga.
- Zamknij się glosie w głowie! Idę.
-Albo nie.
-Idę. .
- Na pewno?
- Tak.
- Serio,serio?
- Chyba...może - drzwi się otwierają,a ja w waląc się w głowę patrzę na Odaira.
Nie ma ucieczki i nie ucieknę.
Spyszczam rękę do pasa i posyłam mu nerwowy uśmiech. Ręce mi chodzą,a on stoi jedynie opierając się o futrynę drzwi.
- Słychaj yy- nic mi nie przechodzi przez gardło, wię poprostu do niego podchodzę i przytulam. Mija głowa dosięga do brody Finna,którą on zaciska na czubku mojego czoła. A masz głosie z głowy.
Czuję się jak w ramionach taty gdy żegnał się ze mną Przed Igrzyskami.
Odrywam się od niego.
- Finn...ja nie mogę. Ja miże nie powinnam się tak zachowywać,ale no nie mogę. Jesteś dla mnie jak brat,a brata się tak nie traktuje. Przepraszam,ale ja...nie mogę na prawdę. Pozostańmy przyjaciółmi i sojusznikami.- mój brak talentu słowa przejął górę. Finn stał chwilę badając co powiedziałam,a następnie się uśmiechnął.
- Musiałem to zrobić.Tylko raz. - Aha. Ja ślepa jestem? Posyłam mu kolejny nerwowy uśmiech.
- Chciałem przed śmiercią kogoś pocałować,a z tobą chyba było najmniej dziwnie.- to ja tu wariuję,że mu się podobam,czy coś,a on tylko chciał coś sprawdzić?! Jaja sobie stroicie.
- Jesteś świadomy,że chwilowo jesteśmy na językach wszystkich z naszej Ekipy?
- No I? - kpi ze mnie. Jaki yyy... Wyczuł,że mnie to ruszyło,a on. W sumie nic.
Obracam oczami ,krzyżując ręce na piersi.
- Zachowujesz się jak dziecko. - i na tym kwituje wszystko.
- Ty... - i nie kończę, tylko wymierzam mu z całej siły w policzek.
Odchodzę czym prędzej do swojego pokoju i się tam zatrzaskuję.
Chce mi się płakać. Zrobiona w konia przez...y! Przynajmniej mam sojusz z Eithanem.
Zegar wskazuje godzinę dwudziestą drugą,czyli od ogłoszenia wyników minęło półtora godziny.
Biorę szybki prysznic i w samej bieliźnie kładę się do łóżka, prawie od razu wpadając w objęcia Morfeusza.

Rozdział 16


Ogarnia mnie lekkie zdziwienie,bo osobiście widziałam jak wychodził. Reaguję jakby poparzył mnie ogień. Wyrywam się i bez słowa odchodzę od chłopaka idąc w stronę Finna,który na moją reakcje uśmiechnął się pod nosem,jakby wiedział,że to zrobię.
Eithan stoi z rozłożonymi rękami i lekką dezorientacją malującą się na bladej jak ściana twarzy. Nie wiem dlaczego,ale coś kieruję mną by dodać trochę żaru do ognia i jak tylko wołają Finna i ten wstaje, tulę go mówiąc,że będzie dobrze. Młody Odair cieszy się jak mysz do sera i po odwzajemnieniu ucisku odchodzi.
Czekaj,czekaj...Co ja zrobiłam?
Właśnie złamałam jedną z najważniejszych zasad. Nie łamać wcześniej ustalonych zasad. Trochę dziwna zasada w zasadzie,ale tak trzeba. Miałam się do niego nie odzywać puki mnie nie przeprosi,ale ludzie.
Na prawdę nie mam pojęcia co mną w tej chwili kieruje.
Zmuszam się do uśmiechu,próbując ukryć zawstydzenie wywołane moją postawą.
Co ja chciałam udowodnić.
Obracam się w kierunku Eithana,który niczym wmurowany w posadzkę stoi.
Teatralnie zarzucam kucyka na plecy i idę do windy,by znaleźć się daleko od sali treningowej,ćwiczeń i wszystkiego innego co znajduje się w granicach tamtego piętra.
Po dotarciu bez słowa idę do pokoju,ignorując całkowicie Jacoba,Sophie i Marien,tu w ostatnim nic nowego.
Przebiegam po schodach i wpadam do pokoju rzucając się na łóżko.
- Aż tak źle? - od drzwi słychać głos siostry Vaught.
Wstaję od razu poprawiając kucyka.
Lisa śmieje się pod nosem,a ja staram się odpowiedzieć,ale nie daję rady.
- Hej.Młoda ,gadaj jak na spowiedzi. - mówi normalnie,jak do swojej koleżanki,starając się przy tym być śmieszmy.
- Nie...znaczy nie wiem i nie chcę...- mówię pod nosem.
- Przepraszam Lisa. - moje słowa jednak przynoszą odwrotny skutek. Dziewczyna podchodzi,karze mi usiąść i sama siada koło mnie.
- Nie martw się. Wiem,że ci ciężko,ale to czy załapiesz punkty,czy też nie to nie znaczy,że cię za sponsorują. - Mówi cicho,jakby słowa miały dotrzeć tylko do mnie.
- Ale chodzi o to,że...mi dobrze poszło.Rzucałam nożami. Użyłam kilku trików,jakich nauczł mnie Eithan i...- podnosi palec na wysokość mojego nosa, powtarzając powoli czekaj,czekaj,czekaj.
- Kto to Eithan? - zmienia ton głosu na poważniejszy. I przebiera oczami jakby szukała w pamięci chłopaka.
Okręca wokoło palca blond włosy i przegryza wargę.
- To trybut z pierwszego dystryktu. Specjalizuje się w walce w ręcz i...jestem z nim w sojuszu.- mówię szybko,bo nie chce mi się ciągnąć tematu na siłę.
Lisa nagle zastyga w miejscu i robi się blada. Skóra wygląda jak z porcelany,a błękitne oczy świecą się w blasu zachodzącego słońca.
- Wiem kto to. Jego wuj przeniósł się do Kapitolu z pół roku temu,po ślubie z moją znajomą z pracy. Reszta jego rodziny,czyli Eithan i jego ojciec raczej zostali w dystrykcie. Wuj Eithana Serpens jest Organizatorem Igrzysk.Wiem,że pokręcone,ale nie umiem inaczej. - patrzę na Lisę jakby,przed chwilą strzelił w nią piorun.
Ale halo...dlaczego on jest na Igrzyskach skoro można by było go uznać za częściowego mieszkańca Kapitolu.
Z późniejszej rozmowy wynikło,że kilkanaście lat temu jego ojciec zajmował wysokie miejsce w ministerstwie.
Z każdym kolejnym zdaniem miałam jeszcze większą chęć...z jednej strony zerwać sojusz,a z drugiej popędzało mnie to do jeszcze bliższego poznania tego oto chłopaka,lecz oczywiście w kwestii mojego "być,albo nie być" na arenie.
Rozmawiałyśmy jeszcze jakiś czas, praktycznie o niczym. I wtedy dźgnęła mnie pewna kwestia,i jakaś część mnie kazała mi zadać to pytanie,które kołacze się po głowie od lat.
- Lisa...a co z moją mamą? Wiesz coś? - zapytałam,a ona spuściła głowę i wyraźnie zbladła.
- Kathreen...ja...ja bo... - Jąkała się,a mi zaczęło skakać tętno,a na skórze wyskakiwać gęsia skórka. Coś stukało w moich uszach,przez chwilę myślałam,że to iluzja do czasu gdy drzwi się otworzyły i przyszła Marien.
- Zaraz ogłoszą oceny indywidualne. Idziemy na dół. - Lisa zerwała się momentalnie słysząc praktycznie rozkaz Gree.
- Nie Lisa! Ja muszę wiedzieć co z moją matką!Lisa!- Na prawdę miałam gdzieś co pomyśli Marien. Krzyczałam za Lisą,ale ta tylko przyśpieszała tempa. Jak tylko byłam w polu opiekunki,ta złapała mnie za rękę. Kazała się zamknąć i siłą sprowadziła do salonu.
Zchodziłam po każdym stopniu z miną nie posłusznego psa, i chyba tak się czułam. Wszyscy siedzieli już przed ekranem telewizora. Siostry Vaught ściśnięte rozmawiały szeptem na fotelu. Jacob na kanapie kawałek od Finna,popijając wino ze szklanki.
A ja? Usiadłam w przerwie pomiędzy Finnem,a Jacobem,byle dalej od Marien,bo groziłoby to wydłubaniem jej oczu.
Mierzyłam wzrokiem Lisę,która wyraźnie próbowała ukryć się za Sophie,zwykle roześmianą,lecz teraz bez większego wyrazu.
Finn się spinał,i oficjalnie próbował na mnie nie patrzeć chyba ze względu na to co wydarzyło się wcześniej,lecz prawda jest taka,że jak tylko chyliłam wzrok,lub patrzyłam na Lisę,on zerkał.
Uśmiechnęłam się w duszy,że wraca ten sam chłopak,z którym w domu uciekałam za mury dystryktu,by uwolnić się od rzeczywistości.
Telewizor ukazał w końcu Ceasara, mężczyznę który prezentował Igrzyska jeszcze przed moimi narodzinami stale "piękny i młody". Na pewno ma więcej niż sześćdziesiąt lat,ale na jego twarzy nawet przy lupie nie jest człowiek w stanie dostrzec nawet jednej zmarszczki. Teraz wyglądający jak klaun. Ma czerwone włosy związane w kitkę i zieloną marynarkę w pomarańczowe grochy.
Program zaczął jak zwykle powitaniem i uśmiechem ukazującym równy rządek białych jak świeży śnieg zębów.Wstęp ma jak zawsze, podaje informację o tym jak wyglądały dni treningów, podbudowywał atmosferę komentarzami na różne tematy,a ja mam ochotę krzyknąć na niego by wreszcie przemówił do jasnej cholery. Zachowuję kamienną twarz,lecz w środku mi się gotuję. Czy to co zrobiłam wystarczyło?Czy specjalnie postawią mi słabą ocenę? Co z Finnem?
I wtedy zaczyna. Eithan dostaje jedenaście punktów. Szczerze nie zdziwiło mnie to a,że jest silny i jest praktycznie materiałem do zabijania, b "ma znajomości" tak to sobie pozwolę uznać.
Annabeth dostaje ósemkę,następnie kolejno lecą same dziewiątki, nie mam pojęcia,czy te osoby są tak dobre ,czy po prostu...nie no co po prostu. Oczywiście jak coś nie gra układa mi się plan spisku.
I nadchodzi pora na nas.Zamieram. Finn ściska moją rękę ,a ja mam wrażenie,że zaraz mi ją złamie. Obraz Finna, po chwili przekreśla cyfra z numerem dziesięć. I tak jak myślałam. Podskakuje na kanapie ciągnąc mnie za sobą tak,że zwisam nad ziemią.
Na ekranie pojawiam się ja. Odair zastyga,jak w sumie reszta.
Wstrzymuję oddech i zamykam oczy. W sali panuje cisza,do czasu gdy nie słyszę okrzyku Sophie i Jacoba. Otwieram oczy. Na ekranie maluje się cyfra o której nie wiem co myśleć. Dwanaście.
Ta cyfra czyni mnie trudnym celem,który trzeba zlikwidować ,bo jest zagrożeniem.Ta cyfra robi ze mnie zabójce.
Finn spogląda na mnie z radością. Unosi i całuje

Rozdział 15

Przez kolejne kilka dni trenowałam rzucanie nożami,aż w końcu udało mi się trafić w manekin.Jedne z najbardziej zmarnowanych dni jakie przeżyłam.
Eithan oświadczył,że ja,Finn i on powinniśmy złączyć się w sojuszu ,bo przy połączeniu sił będziemy mieli znaczną przewagę. Nie znam się zbytnio na strategi wojennej,ale choćby obierając moją postawę gdy w domu oglądałam Igrzyska nigdy nie byłam w stanie tolerować między dystryktowych sojuszy,bo były one moim zdaniem bezcelowe.Eithan jednak naciskał i po tych kilku dniach serio zaczęłam mu ufać i nawet lubić,chwilami wolałam porozmawiać z nim na treningu,niż bezczynnie stać przy Finnie,który nie raczy odezwać się ani słowem.
W wolnym czasie,zaczęłam czytać.
Książki brałam z biblioteczki w salonie.
Połykałam wszystko.Romanse,Fantasty,Historyczne i takie gdzie szczerze nie wiem o co w nich chodziło. Głównie szukałam informacji o mamie,ale nie natknęłam się na nic.
Nawet wzmianki. Obrobiłam plan Rozłożenia Pałacu Prezydenckiego,który widać bylo z mojego okna,ale nie mam co liczyć na okazję taką jaka była przed tygodniem,jesteśmy tu zamknięci jak w klatce. Wszędzie są Strażnicy Pokoju,nasłuchy,podglądy. Praktycznie nie mamy co liczyć na prywatność.
A Finn...stał się wrakiem człowieka.Nie jadł,nic nie mówił.Nawet na treningach głównie mierzył mnie wzrokiem jak rozmawiam z Eithanem.
Nie żebym się od niego odwróciła.Próbowałam i to nie raz,ale jak dostałam reprymendę,że mam mu dać święty spokój i zająć własnymi ostatnimi dniami życia odpuściłam i wybrałam towarzystwo chłopaka,który mierzył mi w głowę.
Był sam,ale nawet jak na mnie krzyczał mówiłam,że nie dam mu dać się zabić.
I taka prawda. Jest dla mnie ważny.Cholernie ważny.Kocham go,ale jak brata,czy przyjaciela nic więcej jedyne co to jestem przygotowana za niego zginąć.
~Eithan~
- Halo? Tato - jestem w holu Ośrodka Trybutów. Tata miał być tu już pięć minut temu. I go wiedzę idzie do naszego budynku,wolno otwiera szklane drzwi i wchodzi. Rzucam się mu w ramiona jak mały chłopiec.
- Nie smarcz się Synu.Przecież zobaczymy się za góra dwa tygodnie. - mówi swoim grubym głosem i klepie mnie po ramieniu.
Chylę głowę.
- Hey.Wszystko jest pewne.Wszyscy sponsorzy są twoi.Nawet jak zawalisz dzisiejszą ocenę indywidualną. - przemawia pewniej,a ja mu ufam.Przecież to mój ojciec,a Igrzyska to prosty mechanizm. "Jestem ciekaw dlaczego nie ustalili kolejności zmarłych." myślę ironicznie.Tata jest bratem Organizatora,który znalazł się na swoim stanowisku prawie w taki sam sposób jak prezydent.
Tak widzę w oczach Kath z jej kucykiem,którym przy każdym spojrzeniu w bok dostaję w twarz.
Tata jakby czytał mi w myślach.
- A jak nasza mała Katharina?
- Kathreen.- poprawiam prawie momentalnie i bez większego wyrazu poprawiam grzywkę.
-Mniejsza z tym. Udało się? - pyta,a ja kiwam głową.
- A jak jej kontakty z matką? - dopytuje się,ale oboje wiemy jaka będzie odpowedź.
- Pytała się mnie czy coś słyszałem. Nic nie wie. - recytuję jak z kartki,a on zaciera ręcę z zadowoleniem.
- To dopiero się ucieszy jak Ceasar jej prawdę powie. - mruczy,a ja przełykam ślinę,przybierając kamienny wyraz twarzy,jak mnie uczył.
- A ty tam byłeś? - mruży brwi.
- Jak no wiesz...no Katniss Everdeen...no...hym.- nie przechodzi mi to przez gardło,młoda Kathreen jest hakiem bez większej wartości,ale mimo to nie lubię rozmawiać o...no właśnie.
- Zapamiętaj sobie,że to ja zadałem ostatni cios pani Mellark i mam nadzieję,że ty powtórzysz to na jej córce. - kiwam głową,godząc się z myślą,że z mojej ręki Kath dołączy do swojej matki i reszty rodziny.
W sumie. Nawet lepiej.