Piaskowe wydmy otaczały krąg z podestów dla trybutów niczym mur w moim dystrykcie.
Wysokie na cztery metry zasłaniały całą przestrzeń dookoła nas.
Gdy na arenę wjechała ostatnia uczestniczka zamarło mi serce,lecz nie z lęku. Moje oczy zalewała niesamowita chęć walki,ale i lęk przed przemianą w potwora jakimi są zawodowcy.
Wzrokiem szukam Finna i Eithana,lecz piekące słońce oślepia niemiłosiernie i nic nie widzę dalej niż dwie osoby.
Głuchą ciszę,rozbrzmiewających oddechów i łkania przerywa głos organizatora.
"Witamy na 79 Głodowych Igrzyskach. Niech los zawsze wam sprzyja" Typowe zdanie. Powietrze staje mi w gardle.
Rozbrzmiewa odliczanie.
30,29,28,27,26... Koniec z przyjaźniami. Koniec z rodziną. Uczucia to najgorsza choroba ludzkiej duszy potrafiąca jedynie niszczyć.
11,10,9,8... Widzę Eithana. Kiwa głową za siebie jakby pokazywał gdzie mam iść.
Ale przepraszam bardzo. Ja bez broni ,przy wątpliwym sojuszu się nie ruszę.
Taka już jestem.
Rozbrzmiewa gong.
Ruszam z podestu chwilę po czasie,odskakując kawałek dalej,by "przez przypadek" nie zostawili działających min koło mnie.
Biegnę przed siebie.
Jestem dość szybka,a inne osoby nie biegną do mnie bez broni.
Nie wiem nawet po co biegnę. Byłam zbyt zajęta szukaniem moich sojuszników. Idiotka!
Cholerny piasek rozpryskuje się na prawo i lewo. Wpada mi w oczy,pokrywa skórzaną kurtkę,praktycznie uniemożliwia ruch.
Upadam zahaczając nogą o rękojeść miecza,który od razu chwytam i wstaję.
Krople potu spływają mi po twarzy.
Stoję jakby napisali mi na twarzy "bójka do wzięcia".
Patrzę za siebie i kucam po plecak.
Jakaś postać zza mgły kurzu rzuca we mnie nożem,ale jestem zbyt szybka i unikam śmiercionośnego ostrza.
Ruszam na wydmę,ciągle z mieczem i plecakiem w ręce.
Grunt to zaczepić nogi tam gdzie trzeba i gotowe.
Lecz jak stabilnie stanąć gdy ma się na ogonie 20 innych osób polujących na ciebie jak na zwierze.
Po dłuższej chwili wchodzę na górę. Zahaczam stopą o nogę i znów padam.
Już czuję jak będę wyglądać jak wstanę.
Turlam się po drugiej stronie górki. Gdy się zatrzymuję ląduje w...śniegu.
Zimne kryształki zamrożonej wody palą moją skórę,która momentalnie staje się czerwona.
Podnoszę głowę. I nie to nie są wydmy. To nie jest Piasek.
To są góry skaliste.
Skute lodem,pokryte tonami białego śniegu.
Każdy krok może skończyć się śmiercią.
Wahania temperatury też raczej nie wpłyną na naszą korzyść.
Podnoszę się i uciekam.
Małe obcasy z echem odbijają się o kamienną drogę,a zarys wydm z każdym krokiem znika jakby były jedynie tworem wyobraźni.
Mam gdzieś Finna,gdzieś Eithana.
Biegnę przed siebie nie oglądając się do przodu. Nawet nie mam zadyszki dlatego w miarę możliwości oddalam się od miejsca morderstw przy Rogu Obfitości.
Każdy mój krok odbija się na coraz to grubszej powłoce śniegu,a kamienne stoki stają się śliskie. Mogę dać sobie rękę uciąć,że najwięcej trybutów nie zginie wcale od noża,który ewentualnie może zadać ranę,a jak ktoś spadnie do przepaści śmierć od razu.
Dlatego poruszam się jak najdalej od krawędzi skał.
Wysokie na cztery metry zasłaniały całą przestrzeń dookoła nas.
Gdy na arenę wjechała ostatnia uczestniczka zamarło mi serce,lecz nie z lęku. Moje oczy zalewała niesamowita chęć walki,ale i lęk przed przemianą w potwora jakimi są zawodowcy.
Wzrokiem szukam Finna i Eithana,lecz piekące słońce oślepia niemiłosiernie i nic nie widzę dalej niż dwie osoby.
Głuchą ciszę,rozbrzmiewających oddechów i łkania przerywa głos organizatora.
"Witamy na 79 Głodowych Igrzyskach. Niech los zawsze wam sprzyja" Typowe zdanie. Powietrze staje mi w gardle.
Rozbrzmiewa odliczanie.
30,29,28,27,26... Koniec z przyjaźniami. Koniec z rodziną. Uczucia to najgorsza choroba ludzkiej duszy potrafiąca jedynie niszczyć.
11,10,9,8... Widzę Eithana. Kiwa głową za siebie jakby pokazywał gdzie mam iść.
Ale przepraszam bardzo. Ja bez broni ,przy wątpliwym sojuszu się nie ruszę.
Taka już jestem.
Rozbrzmiewa gong.
Ruszam z podestu chwilę po czasie,odskakując kawałek dalej,by "przez przypadek" nie zostawili działających min koło mnie.
Biegnę przed siebie.
Jestem dość szybka,a inne osoby nie biegną do mnie bez broni.
Nie wiem nawet po co biegnę. Byłam zbyt zajęta szukaniem moich sojuszników. Idiotka!
Cholerny piasek rozpryskuje się na prawo i lewo. Wpada mi w oczy,pokrywa skórzaną kurtkę,praktycznie uniemożliwia ruch.
Upadam zahaczając nogą o rękojeść miecza,który od razu chwytam i wstaję.
Krople potu spływają mi po twarzy.
Stoję jakby napisali mi na twarzy "bójka do wzięcia".
Patrzę za siebie i kucam po plecak.
Jakaś postać zza mgły kurzu rzuca we mnie nożem,ale jestem zbyt szybka i unikam śmiercionośnego ostrza.
Ruszam na wydmę,ciągle z mieczem i plecakiem w ręce.
Grunt to zaczepić nogi tam gdzie trzeba i gotowe.
Lecz jak stabilnie stanąć gdy ma się na ogonie 20 innych osób polujących na ciebie jak na zwierze.
Po dłuższej chwili wchodzę na górę. Zahaczam stopą o nogę i znów padam.
Już czuję jak będę wyglądać jak wstanę.
Turlam się po drugiej stronie górki. Gdy się zatrzymuję ląduje w...śniegu.
Zimne kryształki zamrożonej wody palą moją skórę,która momentalnie staje się czerwona.
Podnoszę głowę. I nie to nie są wydmy. To nie jest Piasek.
To są góry skaliste.
Skute lodem,pokryte tonami białego śniegu.
Każdy krok może skończyć się śmiercią.
Wahania temperatury też raczej nie wpłyną na naszą korzyść.
Podnoszę się i uciekam.
Małe obcasy z echem odbijają się o kamienną drogę,a zarys wydm z każdym krokiem znika jakby były jedynie tworem wyobraźni.
Mam gdzieś Finna,gdzieś Eithana.
Biegnę przed siebie nie oglądając się do przodu. Nawet nie mam zadyszki dlatego w miarę możliwości oddalam się od miejsca morderstw przy Rogu Obfitości.
Każdy mój krok odbija się na coraz to grubszej powłoce śniegu,a kamienne stoki stają się śliskie. Mogę dać sobie rękę uciąć,że najwięcej trybutów nie zginie wcale od noża,który ewentualnie może zadać ranę,a jak ktoś spadnie do przepaści śmierć od razu.
Dlatego poruszam się jak najdalej od krawędzi skał.
Biegnę dobre pół
godziny. Za mną są jedynie pojedyncze drzewa iglaste oraz kamienne
ściany. Zahaczam obcasem buta o kant skały i upadam ślizgając się po
lodowym gruncie,powoli zbliżając się do końca.
Próbuję wszystkiego by się zatrzymać,ale wszystko zawodzi.
Łamię paznokcie wbite w ziemię,ale to jakby nawet dodawały mi prędkości.
Odwracam się plecami do przepaści.
Kurna a tak dobrze mi szło myślę w panice.
Łapię się dosłownie wszystkiego ,ale plecak spoczywający na moich plecach mnie ciągnie za sobą.
Właśnie plecak co za kretynka.
Odwracam ramię na przód i łapię torbę ściskając ją.
Owszem kretynka bo to nic nie daje.
Przynajmniej obracam się.
To koniec.
Wypadam za krawędź ostatnią ręką trzymając się podniesionej granicy.
Spoglądam w dół.
Dobre sto metrów do ostrych niczym szpikulec skał. Śmierć na miejscu.
Plączę się tak,że upuszczam plecak,łącznie z bronią.
Patrząc na spadającą torbę dostrzegam na kurtce tego małego ptaka przyczepionego do kurtki.
To on daje mi siłę.
Podnoszę drugą rękę i zaczepiam się na nich.
Jakby to miało pomóc. Moje ręce są niczym wykałaczki.
Równie słabe jak i łatwe do zniszczenia.
Powtarzam to koniec.
Palce powoli zsuwają się z lodowatej ziemi,a mój mózg żegna się z życiem.
- Dobrze się bawicie?!- krzyczę w niebo jakby to coś miało dać.
Ktoś podchodzi.
Już po mnie. Instynktownie cofam palce by nikt mnie nie zauważył kiedy znowu uświadamiam sobie,że to nie był dobry krok.
Przez chwilę jest głucha cisza,które przerywa moje niepohamowane pisknięcie z bólu w rękach.
Wtedy ktoś chwyta mnie za nie i ku mojemu zdziwieniu wciąga do góry.
Zamykam oczy ze strachu.,a gdy już czuję grunt pod nogami przymrużam je.
- Finn! - wydzieram się,a on zamyka mi usta palcem.
- Cicho bądź. - szepcze,a ja patrzę z lekkim nie dowierzaniem zapominając gdzie jesteśmy.
- Jasne,jasne. - mruczę pod nosem.
- Gdzie twój plecak? Widziałem,że go bierzesz. - gdy kończy pokazuję przepaść,a on spuszcza głowę.
Patrzę na niego. On też nic nie ma.
Tylko mały nóż przywiązany do pasa. .
- To mamy przekichane.
- Oj tak mamy i to bardzo. - powtarzam za nim,a on pokazuje głową,że trzeba ruszać dalej.
Idziemy szybszym tempem trzymając się siebie.
Czuję się raźniej mając go przy sobie. Brata moje oparcie.
- Widziałeś Eithana? - pytam nieśmiało.
- Żyje. Myślę,że to wystarczy. - odpowiada szybko tonem dającym mi do zrozumienia tylko jedno,bym zamknęła się i nie drążyła tematu.
Idziemy długo.
Od Rogu Obfitości do teraz nie widziałam nic. Żadnego zwierzęcia,ptaka,rośliny.
Nic. Widać jedyne pożywienie było w plecakach,a jesteśmy zbyt daleko by teraz wracać.
Próbuję wszystkiego by się zatrzymać,ale wszystko zawodzi.
Łamię paznokcie wbite w ziemię,ale to jakby nawet dodawały mi prędkości.
Odwracam się plecami do przepaści.
Kurna a tak dobrze mi szło myślę w panice.
Łapię się dosłownie wszystkiego ,ale plecak spoczywający na moich plecach mnie ciągnie za sobą.
Właśnie plecak co za kretynka.
Odwracam ramię na przód i łapię torbę ściskając ją.
Owszem kretynka bo to nic nie daje.
Przynajmniej obracam się.
To koniec.
Wypadam za krawędź ostatnią ręką trzymając się podniesionej granicy.
Spoglądam w dół.
Dobre sto metrów do ostrych niczym szpikulec skał. Śmierć na miejscu.
Plączę się tak,że upuszczam plecak,łącznie z bronią.
Patrząc na spadającą torbę dostrzegam na kurtce tego małego ptaka przyczepionego do kurtki.
To on daje mi siłę.
Podnoszę drugą rękę i zaczepiam się na nich.
Jakby to miało pomóc. Moje ręce są niczym wykałaczki.
Równie słabe jak i łatwe do zniszczenia.
Powtarzam to koniec.
Palce powoli zsuwają się z lodowatej ziemi,a mój mózg żegna się z życiem.
- Dobrze się bawicie?!- krzyczę w niebo jakby to coś miało dać.
Ktoś podchodzi.
Już po mnie. Instynktownie cofam palce by nikt mnie nie zauważył kiedy znowu uświadamiam sobie,że to nie był dobry krok.
Przez chwilę jest głucha cisza,które przerywa moje niepohamowane pisknięcie z bólu w rękach.
Wtedy ktoś chwyta mnie za nie i ku mojemu zdziwieniu wciąga do góry.
Zamykam oczy ze strachu.,a gdy już czuję grunt pod nogami przymrużam je.
- Finn! - wydzieram się,a on zamyka mi usta palcem.
- Cicho bądź. - szepcze,a ja patrzę z lekkim nie dowierzaniem zapominając gdzie jesteśmy.
- Jasne,jasne. - mruczę pod nosem.
- Gdzie twój plecak? Widziałem,że go bierzesz. - gdy kończy pokazuję przepaść,a on spuszcza głowę.
Patrzę na niego. On też nic nie ma.
Tylko mały nóż przywiązany do pasa. .
- To mamy przekichane.
- Oj tak mamy i to bardzo. - powtarzam za nim,a on pokazuje głową,że trzeba ruszać dalej.
Idziemy szybszym tempem trzymając się siebie.
Czuję się raźniej mając go przy sobie. Brata moje oparcie.
- Widziałeś Eithana? - pytam nieśmiało.
- Żyje. Myślę,że to wystarczy. - odpowiada szybko tonem dającym mi do zrozumienia tylko jedno,bym zamknęła się i nie drążyła tematu.
Idziemy długo.
Od Rogu Obfitości do teraz nie widziałam nic. Żadnego zwierzęcia,ptaka,rośliny.
Nic. Widać jedyne pożywienie było w plecakach,a jesteśmy zbyt daleko by teraz wracać.
Siadam w końcu na śniegu.
-Zgłupiałaś? Będzie ci zimno. - gani mnie praktycznie od razu.
- Nie mam siły. -
piszczę jak dwulatka kładąc się na lodowatej ziemi. Macam palcami w
śniegu. Ze zwykłej ciekawości jak gruba jest warstwa.
Brnę niecałe dwadzieścia centymetrów i natykam na coś miękkiego. Wyjmuję rękę i momentalnie zaczynam kopać.
- Co ty wyrabiasz? Kath musimy ruszać. - Ignoruję jego słowa dalej brnąc w śnieg.
Gdy dochodzę do celu. Odskakuję w jednej chwili.
To martwy ptak,ale nie taki zwykły. To martwy Kosogłos.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uszanuj moją pracę i zostaw komentarz ;)
Dla ciebie to tylko kilka słów wpisanych w wyznaczone miejsce,bez większego znaczenia. Natomiast dla mnie to kop do pracy :D