sobota, 21 listopada 2015

Rozdział 1 "Popioły"

Zapraszam na pierwszy rozdział mojej historii ;)
Mam nadzieję,że przypadnie wam do gustu ;)
Pozdrawiam i proszę o kom ;)
Next -- za 2 tygodnie
1823 słów
11550 znaków

 ~*~

Przesuwam dłonią po szorstkiej powierzchni materaca, próbując doszukać się mojego koca, który widocznie musiałam w nocy zrzucić z łóżka.
Rozchylam powieki. Pokój wypełniają jasne smugi światła, jest ranek.
Mrugam. Łóżko Coltona , które znajduje się tuż obok mojego, jest puste. Zerkam dalej i znajduję go. Wtulony w klatkę piersiową ojca, wygląda jak lalka.
Jasne włosy delikatnie okalające jego maleńką twarzyczkę na końcach układają się w małe loczki. Zadarty nosek schowany ma pod kołdrą, a oczy kryjące głębokie błękity  zamknięte są na świat.
Ostatnio coraz częściej na noc przechodzi do taty. Trochę to dziwne. Zawsze tak robi na dożynki, lecz do tego dnia został jeszcze tydzień.
Przekręcam się na bok szukając pod poduszką mojego zawiniątka. Krążę dłonią pod tym workiem wypełnionym pierzem, ale moja ręka nie natrafia na nic.
Ojciec musiał to znaleźć. Ich album z przed lat. Doszukałam się go kilka miesięcy temu... Dziwne, że dopiero teraz się go doszukał.
Zamykam oczy z rezygnacją i opadam na poduszkę.
Leżę bez celu, pewne jest, że nie zasnę. Z opinii wuja Haymitcha z przed kilku lat ADHD i mocny charakter mam w genach. Nie umiem usiedzieć w jednym miejscu dłużej niż 5 minut. Nawet w szkole. Zawsze podczas lekcji znajdzie się jakiś papierek do wyrzucenia lub nagła chęć podejścia do toalety czy tablicy. Nie, wpadka. Do Tablicy nigdy nie chcę iść.
Przekręcam się z boku na bok, próbując znaleźć odpowiednią pozycję, w której mogłabym jeszcze poleżeć.
Słyszę jak zegar tyka tik-tak. Mija 5 minut.
Na klarowne myślenie na materacu z wygiętymi sprężynami nie można znaleźć żadnej wygodnej pozycji.
Otwieram oczy. W pokoju zrobiło się jaśniej. Słońce wpadające przez okno prawie całkowicie oświetlało nasz dom, pomijając moją część oraz kawałek poduchy naszego kota. Najobrzydliwszego stworzenia jakie w życiu mogłam widzieć. Ma szarą sierść i złote oczy oraz długie uszy. Jest wychudzony, ale kupa sierści pokazuje co innego.
Posiada zmiażdżony nos (wcale nie prze zemnie, o nie) i prawie bezzębną szczękę.
  Przyniósł go Colton z dwa lata temu, ale osobą która się o niego najbardziej biła był mój ojciec. To on nadał mu imię Łyko i tu wcale nie chodzi o część wewnętrznej budowy rośliny, chodzi o  "bardzo oryginalny" skrót od nazwy jagody Łykołaka.
Głupie badziewie przez które w wieku ośmiu lat mało się nie przekręciłam.
Zerknęłam na zegar.
- 5:30 - mruczę do siebie. Nawet w sobotę mój mózg nie daje mi się wyspać.
Podnoszę się najciszej jak umiem, lecz i tak materac zaskrzypiał na tyle głośno, że tata się poruszył. Czeka chwilę w pozycji do tropienia napastnika, ale po chwili rozluźnia się i tuli do siebie Coltona.
Często tak robi przez sen, wtedy trzeba uważać, gdyż najmniejszy szmer od razu go budzi i nici z wyjścia.
Po chwili wstaję przeklinając pod nosem skrzeczące panele, które muszą koniecznie wydać dźwięk za każdym krokiem i Łyka, który oczywiście już na mnie czatuje.
Nie kryję, że nie lubimy się.
Chętnie jedno utopiłoby drugie w łyżeczce wody. Przynajmniej sam sobie łowi jedzenie. Wie gdzie i kiedy szukać szczurów lub myszy. Istny łowca.
Biorę z krzesła moje wczorajsze ubranie, a następnie idę do łazienki.
Drewniane panele skrzypią pod moim każdym krokiem, jakby przechodziło przez nie stado słoni. Jasne, może nie jestem najszczuplejsza w klasie ale z siedemnastoma kilogramami niedowagi i ciałem gorszym niż u anorektyczki nie wygrasz.
U mnie jest to jedynie dziewięć kilo, a z ciała dziewczyny chorej na anoreksję zapożyczyłam jedynie ręce. Moja pani od w-f mnie za nie bardzo nie lubi, twierdzi, że są gorsze od zużytej wykałaczki.
Dochodzę do małego pomieszczenia kawałek od salonu. Lubię nazywać je „sypialnią”.
Standardowo. Jak u wszystkich. Misa służąca za wannę, kran i coś w stylu muszli klozetowej ,bo nie jest to toaleta z prawdziwego zdarzenia.
Kładę ubranie na półce koła kraniku i zatrzaskuję drzwi.
Wsuwam na siebie porozciąganą szarą koszulkę i czarne spodnie.
Moje włosy koloru kruczego pióra wiążę czarną gumką recepturką w wysoki Koński ogon. Zresztą jak na co dzień. Przepłukuję twarz wodą i wychodzę.
Zerkam ukradkiem na tatę i Coltona.
- Nadal śpią. - szepczę sama do siebie, rzucając na materac moją szarawą koszulę nocną.
Słyszę jak Łyko syczy, ale nie zwracam na niego najmniejszej uwagi.
Idę do korytarza.
Moje bose stopy powoli suną po zimnym drewnie. Siadam na ziemi koło drzwi i wciągam na nogi skórzane buty od ciotki Annie.
Od dawna rozciągnięty materiał idealnie wpasowuje się w kształt mojej stopy, co nie jest łatwym zadaniem, gdyż akurat one należą do grubszych części mojego ciała.
Na plecy nakładam czarny sweterek (też od Odairów) i jak najszybciej wychodzę z domu.
Zatrzaskuję drzwi i przebiegam przez podwórko. Na dworze jest ciepło. W powietrzu unosi się delikatna woń wody morskiej ze zbiornika pół kilometra dalej.
 Wychodzę na ulicę. Jest prawie pusto. Nie ma w sumie w tym nic dziwnego, jest 6 rano w sobotę. Jedyny dzień, w którym godziny dyżurów przesuwają się na dziewiątą.
Wyjątkiem jest apteka, do której już ustawiła się kolejka. Dobre dwa miesiące temu Kapitol zatruł wody w każdym zbiorniku oprócz głównego, przy którym wszyscy pracują.
Zrobili to dlatego, żeby wyłapać krętaczy, jak to nazywają. W Dystrykcie Czwartym zrodziła się prawdziwa epidemia grypy kociej. Pojęcia nie mam dlaczego tak to nazwali, ale nie czepiając się szczegółów tak było.
Zakażone mięso stworzeń morskich czy wodnych roślin rozpraszało po organizmie bakterie, które stopniowo wyniszczały człowieka. Na przekór Kapitolowi nasi medycy szybko znaleźli lek.
Bez niego ja i Colton bylibyśmy sierotami.
Przechodzę przez opustoszałe ulice i domy, aż nareszcie dochodzę na miejsce.
Dom Odairów był tuż przy Pałacu Sprawiedliwości.
Powierzchniowo zajmował więcej miejsca niż nasza klitka, lecz większość domu nie była używana. Finn, mój „kuzyn” jak lubię go nazywać, ma nawet prawdziwe łóżko z belkami i ramą, a nie sam materac.
Przyjaźnimy się od dziecka. Ciotce Annie trochę odbiło w 15 rocznicę śmierci ojca Finna i w tym okresie przychodził do nas prawie codziennie.
Ma również psa... Pięknego Wilczura. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, co bym czuła gdybym dostała takiego... Jest to wydatek równający się głodowaniu przez miesiąc albo upolowaniu jelenia na krańcach lasu za Czwórką.
Podchodzę do budynku, a raczej jego okna i pukam...Cisza.
Znowu. Cisza.
Walę w szybę niczym w piłkę i wtedy coś skrzypi.
Za zarysowanej szyby ukazuje się ciemna postać, która od niechcenia wstaje i otwiera okno.
- Powaliło cię, dziewczyno?! - mówi do mnie, przecierając oczy.
- Mam coś.- mówię półgłosem i macham delikatnie głową na znak by wyszedł. Prycha.
- Daj mi pięć minut. - mówi znudzonym głosem i znika ,zatrzaskując okno.
Mijają minuty, tik-tak. Wreszcie zza kąta wyłania się on w całej okazałości z Hugo, swoim psem.
Finn jest wysokim brunetem. Ma krótkie włosy delikatnie okalające jego bladą twarz.
Nie pasuje do otoczenia, w sumie jak ja.
Jesteśmy bardzo podobni. Inni mieszkańcy czwórki mają cerę "skąpaną w słońcu". Są wysocy, a włosy mają zazwyczaj blond.
Wyglądamy jak rodzeństwo ,które ukradkiem wślizgnęło się na ulice Czwórki, co w moim przypadku akurat się zgadza ,ale...Dobra! Koniec.
Bez słowa idę przed siebie, a on za mną.
Przechodzę w uliczkę na zakręcie przy Pałacu Sprawiedliwości i przyśpieszam tempa.
Piach roztrzaskuje się o powierzchnię moich butów jak morskie fale o kamienny brzeg i unoszą się w powietrzu jak mgiełka.
Finn doskonale wie gdzie idziemy.
Nie patrzę przed siebie, gdyż do miejsca gdzie idziemy doszłabym z zamkniętymi oczami.
Idę ulicami z nim jak cieniem.
Czuję jak coś łapie mnie za rękę i ciągnie do tyłu.
- Fin, do jasnej...!- Nie dokańczam, bo zasłania mi usta dłonią i chowa nas za jakiś dom.
- Zamknij się. - Szepcze mi do ucha. I chyba dobrze. Właśnie ochronił nas przed patrolem Straży Pokoju Oddziału Granicznego, czyli ludzi z serii " Pokaż dokumenty albo idziesz z nami". Nawet gdy te dokumenty pokażesz i tak cię zgarną.
Słyszałam jak idą. Ubrani w ciężkie, białe mundury szli szeregiem tuż koło miejsca, w którym staliśmy. Wstrzymałam oddech. Zawsze w takich momentach wydaje się, że suną wolno po ziemi, a każdy krok zajmuje im wieczność.
Czas się ciągnie, a oni jakby stali w tym samym miejscu. „Tam”, woła ktoś i nagle zamiera mi dech w piersi. Nie mogę oddychać, w mojej głowie już tworzy się obraz strażnika z nożem przy mojej szyi. Słyszę jak biegną i… z każdą chwilą dźwięk jest cichszy. Oddycham z ulgą, temperatura mojego ciała wraca do 36°C.
- Teraz ja idę z przodu -rzuca Finn przez ramię, zdążywszy mnie już wcześniej puścić. Zaczyna iść dalej, a raczej biec, gdyż do celu zostaje tylko kilkanaście metrów.
Na granicach Dystryktu Czwartego zbudowany jest mur. Nie siatki pod napięciem ,tylko wielka ściana, przez którą można się czuć jak w klatce. Wyjście z Czwórki oficjalnie znajduje się tylko przy dworcu, natomiast wiele osób nie wie na czym polega gra w szczurki.
W murze znajdują się słabe punkty, niedopracowane kawałki betonu.
Dla potencjalnych mieszkańców jest to okno na świat. Szczurkiem nazywane są najmniejsze ,czyli najchudsze dzieciaki, które mieszczą się w takie wyrwy.
Gra dlatego, że musisz to robić szybko, bo inaczej przyuważą cię Strażnicy i zastrzelą.
Ta dziura jest największą, jaką znaleźliśmy. Korzystamy z niej by Finn się zmieścił. Zawsze robi problem.
Przesuwam głaz, zasłaniający wyrwę i szybko przez nią przechodzę. Nastąpienie to samo czyni Odair, tym razem ją zasuwając.
To co jest za murem to inna bajka. Piękne, długo trawiaste łąki rozpościerają się na odległość całego skrawka ziemi pomiędzy dystryktami Trzecim i Piątym. Miejscami widać pojedyncze drzewa i właśnie za jedno z nich się chowamy. Nasza kryjówka. Nie ,źle to ujęłam. Naszą kryjówką nazywamy wielkie skupisko krzaków, które znajduje się kawałek dalej.
Wchodzimy w kępę liści, siadamy na miękkim podłożu i wtapiamy się w tło.
Naszą bazę znalazła moja mama podczas jednej z naszych „wypraw krajoznawczych” poza granicami Czwórki. Od tego czasu z niej korzystamy. Miłe, ustronne miejsce z prawie stuprocentową pewnością ,że nikt nas nie złapie. Pod kupką liści znajdują się małe poziomki, które często zbieram na handel.
Gdy jestem pewna, że Finn siedzi spokojnie, wyciągam z kieszeni swetra babeczkę kakaową. Włożyłam ją tam dzień wcześniej , więc musiała mi umknąć. Mina Odaira widzącego czekoladę pod jakąkolwiek postacią jest nie do opisania. Błękitne oczy powiększają się do rozmiaru orbit, a blada twarz nabiera rumieńców. Może i jego rodzina (biorąc pod uwagę, iż w Czwórce jego przodkowie mieszkali od wieków ) była tu już od dawna zaaklimatyzowana, to nie zmieniało faktu, iż trudno było zdobyć kakao czy też zwyczajną kostkę czekolady. A Babeczka Kakaowa mojego taty jest spełnieniem marzeń. Jakimś dziwnym trafem w astragalu znalazła się mała paczuszka z kakao i mąką, jak zwykle. Ojciec często piecze, ale kiedyś robił to częściej.
Podzieliłam ją na kawałki i dałam mu jeden. Śmiesznie jest patrzeć jak celebrował każdy najmniejszy kęs. Zjedzenie małego kawałka zajmuje mu może nawet dziesięć minut. Nie żartuję. Taka prawda. Przy ostatnim kawałku dodaje do babeczki poziomki. To już rozpusta w biały dzień.
 - Twój Ojciec jest niesamowity - powiedział rozmarzonym głosem, próbując wylizać z placów chyba tylko smak, pozostawiony przez babeczkę.
Śmieję się i posyłam mu oczko.
Przez resztę czasu rozmawiamy o wszystkim i o niczym.
Wybieramy się łowić małe rybki do stawku dalej i po półtorej godziny wracamy do Dystryktu. Rozdzielamy się przy Pałacu Sprawiedliwości.


4 komentarze:

  1. Kocham kocham kocham ! <3 Prosze częściej rozdziały niż co 2 tygodnie ! <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Kocham kocham kocham ! Proszę dodawaj częściej ! <3

    OdpowiedzUsuń
  3. MEGA <3 Super ! :* :*
    / Kuba :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Cudo <3 Jesteś świetna , kocham cię <3 :)

    OdpowiedzUsuń

Uszanuj moją pracę i zostaw komentarz ;)
Dla ciebie to tylko kilka słów wpisanych w wyznaczone miejsce,bez większego znaczenia. Natomiast dla mnie to kop do pracy :D