wtorek, 19 lutego 2019

Rozdział 9

- Przepraszam? - mówię,a ten śmieje się lekceważąco.
- To jest show...Jesteśmy sensacją. - Mruczy pod nosem jeżdżąc palcem po szybie i zatapiając wzrok w tętniącym życiem mieście.
- To to wiedziałam od początku,ale...w sumie o czym ja mówię. Ty mnie nie zabijesz. - Na te słowa odwraca się i szybko idzie w moją stronę.
Odsuwam się od drzwi,a ten od razu za włosy przyciska mnie do ściany.
- Myślisz,że kim jestem?,że nie zrobię tego jakbym miał ratować siebie? - mierzę jego wzrokiem z oburzeniem. O czym on gada? Mieliśmy być w sojuszu.
- Co ja święty mikołaj? Nie moja droga tak to nie działa.- Jego gorące oddechy oblewają moją szyję,a ja przełykam nerwowo ślinę.
- No właśnie... Kim jesteś? - mówię pół głosem. Cała krew odpływa mu z twarzy. Puszcza moje włosy,a ja staję prosto,choć trudne jest to w tych cholernych koturnach.
Odsuwa się dalej i głaszcze brodę.
- Co się stało? - wyrzucam z siebie.
- Co się stało? Dlaczego to robisz? Ja ci powiem co się stało. Boisz się. Ty się cholernie boisz choć oboje wiemy,że to...jest po to by ukarać naszych rodziców. Otóż to. -Prawie na niego krzyczę,choć gdyby nie to,że jesteśmy na podglądzie powiedziałabym to o wiele gorzej,choć w sumie i tak mamy opinię wariatów więc,co mnie hamuje?
Nawet ja pogodziłam się z wersją,że nie przeżyję nawet godziny,a to on jest ten mądry.
- Skończmy te szopkę - mówi,a ja zaczynam się śmiać.Czysto,histerycznie jak nigdy.
- Kto tu w szopkę gra? Bo ja nie. - przełykam ślinę próbując nie wypuścić z oka ni kropli łez,które mimo śmiechu zaczęły gromadzić się ciężko pod moimi powiekami.
Finn spluwa za siebie.Szepcze na tyle głośno więc słyszę zdania,że chrzani Kapitol i ten cały pojebany system,chrzani Gree,chrzani Igrzyska.
Na pierwszy rzut oka wygląda jak napuszony dzieciak,któremu zabrano zabawkę,a ten boczy się wielce jakim to prawem. Choć w sumie,to porównanie nawet trafiłam.
Kapitol jest rodzicem Panemu,my dziećmi bez prawa głosu,a tą zabawką jest nasze życie,które oni od tak mogą nam zabrać.
- Ja...wiem co będzie.- mówi i przywołuje moją postać wolnym ruchem bladej dłoni.
Idę niepewnie,krzywiąc się na dotyk prawej nogi o ziemię.Mimo iż wszystko mam owinięte w bandaże boli.
Kathreen Mellark dziewczyna mumia.
Tak oto ja.
Gdy docieram do niego,a raczej miejsca na odległość jego ręki,łapie mnie za ramię,że ledwo co nie upadam przez te cholerne buty.
Przyciąga moją głowę do swoich ust. "Uwaga podgłośnić odbiorniki Finn przemawia" gadam do siebie,ale on to słyszy i śmieje się. Tak tęskniłam za tym dźwiękiem.
- Gadałem z moją matką i...- przyciąga ją bardziej i już ma mówić kiedy zamek drgnął i w drzwiach stanęła Marien.
Te słowa jakie w tej chwili gnieździły się w mojej głowie...chyba nawet nie wypada.
- No kochani! Zapraszam za mną. - piszczy i odsuwając się pokazuje nam drzwi.
Odsuwam się od Finna znowu chwiejąc się na koturnie.
Patrzę z nienawiścią na Gree i ściągam buty szybkim ruchem.
Łapię dwie sztuki obuwia w rękę i przechodzę koło opiekunki.
- Nie myśl sobie,że takim zachowaniem zyskasz jakąś władzę. Ubieraj buty,schodzimy na piętro niżej- i tak oto anioł przemienia się w sukę.
Mierzy mnie wzrokiem w ogóle nie zwracając uwagi na Finna,próbującego przejść przez próg,co niestety utrudnia panna Gree.
Odstawiam buty na ziemię i wsuwam w nie nogi.
Gorset sztywno opina mnie w tali więc najmniejsze wygięcie do przodu czy tyłu robi nie małe wyzwanie.
Kiedy jaśnie pani raczy się odsunąć Finn staje koło mnie,puszczając mi oko.
"Ma gorsze huśtawki nastroju niż kobieta w ciąży" myślę.
- To kochani... Teraz was biorę na lunch,następnie mycie i przygotowanie do parady- tańczy wymawiając,każdą naszą czynność,wygląda jak małpa próbująca się wspinać na niewidzialne pnącza.
Poprawia blado żółtą perukę i unosi wysoko głowę.
- Dobrze,że wcześniej przyprowadziłam was do porządku,odejmiemy pracy tym z dołu. Teraz małpa atakuje paznokciami na piętnaście centymetrów,śmiechy śmiechami,ale ja się boję o moje oczy.
Łapie mnie i Finna za plecy i pcha do windy.
Wszystko dzieje się jak za pstryknięciem palca,czy przyłożeniem czarodziejskiej różdżki.
Stajemy w samym środku chaosu. Marien nas puszcza,przekazując w ręce innych dziwolągów.
Studio Urody...coś takiego.
Mimo iż w dystrykcie 4 nie mamy takich kosmetyków jakie są w Kapitolu, wielkie gwiazdeczki nie mogą chodzić normalnie.
W wiosnę zbierają,lub kupują poziomki,rozgniatają je i zostawiają chyba na zgnicie. Później smarują tym twarze,które z każdą warstwą obrastają coraz większym trądzikiem. Okropieństwo.
Zgodnie z obietnicą dostajemy obiad,jak na ironię Marien dostałam sałatkę z kiwi i...takim żółtym owocem,o którego nazwę nie odważyłam się spytać.
Rozdzielają nas
Prowadzą mnie do centrum zamieszania.Od wejścia pozbawiają butów,następnie zdejmują suknie i zmywają makijaż od Marien.
Jestem naga ,no nie licząc marnego szlafroka,który i tak jest prawie przeźroczysty. Myją mnie,nakładają jakieś paskudztwa na twarz i zostawiają na jakiś czas.
- Trzeba ją przygotować na rozmowę z Sophie.- mówi jedna z dziewczyn próbująca za wszelką cenę pozbyć się moich włosów na nodze,albo jak to określiła bluszczu.
Nie przyjemne ale prawdziwe.
Czas mijał. Tykanie zegara przy wejściu doprowadza mnie do szału,ale siedzę spokojnie.
Liczę w myślach,próbując nie wybuchnąć gdy nakładają na mą twarz kolejną warstwę...czegoś.
Zamykam oczy i próbuję nawiązać z nim kontakt,zbadać jego myśli i powiedzieć,że może na mnie liczyć.
Gdy kończą robotę znowu czuję jakbym miała na twarzy cement. Nie jestem pomalowana,ale wszystkie substancje jakie zetknęły się z moją skórą,dają wrażenie skamieniałej.
- Chodź- mówi jedna z kobiet i prowadzi mnie do pomieszczenia na końcu korytarza.
-Zaraz przyjdzie stylistka. Usiądź na ławie przy ścianie i czekaj- mówi, ja mam zamiar powiedzieć hał,bo poczułam się jak zwierzak.
Drzwi się zatrzaskują,a ja siadam.
Mija niecałe pięć minut kiedy zamek w drzwiach zaczyna się przekręcać wydając rytmiczne zgrzyty.
I wchodzi ona.
Ma na oko z dwadzieścia lat,szatynowe włosy i oliwkową cerę.
Ubrana jest w sukienkę barwy wiosennej trawy.
Dłuższa z tyłu.
Pierwsze co rzuca się po spojrzeniu na jej twarz to żółte kocie oczy i czerwone niczym krew pełne usta.
- To co zrobili moi i twoi rodzice było jedną z najbardziej inteligentnych rzeczy jakie mogli zrobić- mówi,a ja patrzę na nią pytająco.
- Moja matka urodziła mnie w wieku osiemnastu lat i dobrze. Inaczej w ogóle bym nie istniała,coś jak za pewne ty. - rzuca opierając się o ścianę przy wejściu.
- Kim jesteś? - mówię półgłosem,a ta podchodzi bliżej.
- Jestem Sophie Vaught,córka Cinny. Stylisty twojej matki - i znowu mam oczy wielkości orbit.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uszanuj moją pracę i zostaw komentarz ;)
Dla ciebie to tylko kilka słów wpisanych w wyznaczone miejsce,bez większego znaczenia. Natomiast dla mnie to kop do pracy :D