wtorek, 19 lutego 2019

Rozdział 4

Moje serce w jednej chwili staje. Nie mogę złapać oddechu,a z gardła wydobywa się stłumiony krzyk, a raczej pisk.
Kucam bo nie jestem w stanie ustać.
Słyszę jak wchodzi na scenę i staje.
Podnoszę się próbując zmazać z twarzy strach towarzyszący mi w tej chwili.
Moja twarz przybiera kamienny wyraz,lecz kątem oka spoglądam na Finna.
Ma spuszczoną głowę i pojedyncze kosmyki włosów poprzyklejane do bladego czoła.
- Wesołych Igrzysk...i niech los zawsze wam sprzyja. - Kończy Marien i zabiera nas do środka budynku.
Wraz z rozsunięciem wielkich drzwi z drewna atakuje mnie fala gorąca.
Uszy, twarz i palce zaczynają nienaturalnie piec lecz nie to mi teraz w głowie.
Zaciskam powieki wyrywam dłoń z uścisku Gree.
- Młoda Panno! Z takimi manierami nawet nie licz na miłe przyjęcie w Kapitolu! - psiknęła do mnie i stanęła przy ścianie.
- Ale złość piękności szkodzi więc nie mam zamiaru się gniewać - mówi,a ja z Finnem wymieniamy szybko spojrzenia. Mięśnie mojej twarzy powoli się rozluźniają,a usta modelują się w delikatny uśmiech.
- Teraz nastąpią ostatnie spotkania. - mówi jakby to było coś dobrego. - Ty pójdź do końca korytarza. Pierwsze drzwi po lewej,a ty młoda panno idziesz ze mną. - powiedziała ,a ja kiwnęłam głową,bo co mam zrobić.
Patrzę chwilę na oddalającą się postać Finna i po chwili ruszam za Marien.Odwróciła się i poszła w odwrotnym kierunku dokąd poszedł Finn.
Jej każdy krok odbija się z głośnym echem po całym korytarzu.
Przeszlismy przez niego,ale jedyne co znaleźliśmy na jego krańcu to schody.
" Phi" usłyszałam westchnienie Gree,która z wielkim trudem pokonywała każdy stopień,uważając na obcasy,płaszcz i szal,który był trochę dłuższy od płaszcza i miał barwę wiosennej łąki.
Wyprzedzam ją skacząc jak kózka co dwa schody. Po dotarciu na ich szczyt stanęłam i spojrzałam tylko na czerwoną jak burak twarz Marien.
- Coś nie tak? - pytam słodziutkim głosikiem udając Kapitoliński akcent,gdy moja opiekunka jest na górze.
- Nie jestem pewna czy będziesz taka radosna gdy...
- Gree! E ty.Tutaj odprowadź trybuta!- obydwie obróciłyśmy drzwi w kierunku dochodzącego głosu.
W jednych drzwi kawałek z prawej strony stał jeden ze Strażników Pokoju,ubranych w biały mundur.
Marien jedynie chrząknęła i skinięciem głowy rozkazała mi iść.
Coś mi mówi,że z tej znajomości nie będzie przyjaźni.Śmieję się lekko pod nosem po powiedzeniu tego zdania.
Po dojściu do wielkich drzwi moja towarzyszka opuszcza mnie równo szybko co spełza mi uśmiech z twarzy.
W ogóle dlaczego się śmieję? Oczywiście podczas moich pierwszych dożynek przygotowywał mnie psychicznie na to,że będę wybrana jako najsłabszy cel,ale jest różnica pomiędzy moim stanem wtedy i teraz. Jedyne co się wtedy nie zmieniło to to,że robienie z siebie ofiary przez wojnę itp. To słaby pomysł. "Ofiary Losu" są od razu usuwane przez Kapitol,by uniknąć nudy.
Przesuwam dłonią po mahoniowej klamce w kształcie węża i po głębszym wdechu pcham je.
Nawet nie zdążę zrobić kroku za próg,a moje nogi są splątane jakąś dziwną mocą mojego brata.
Kucam i biorę go na ręce,a on kładzie głowę w moją szyję i zaczyna płakać.
Jest lekki jak piórko mimo swojego wieku więc to nie problem.
Idę dalej ,lecz nie przechodzę metra,a ktoś podchodzi i tuli mnie i Coltona.
To tata. Ma spuchnięte policzki i z tego co zobaczyłam trzyma się gorzej od mojego sześcioletniego brata.
Stoimy tak przez dobre trzy minuty i myślę ,że stalibyśmy dłużej gdyby nie to ,że zaczęłam się uginać pod ich ciężarem.
Odkładam Coltona na ziemie,lecz on znowu obwiązuje się w okół mojej nogi.
- Katie...nie idź sobie- tylko jemu pozwalam mówić do mnie Katie inni niech strzegą swojej głowy gdy ta wersja mojego imienia wypłynie z jego ust.
- Ale ja muszę...ale wrócę. - kucam i patrzę na niego z łzami w oczach.
- Mama też mówiła,że wróci..- chlipie,a ja mam minę jakby oblano mnie wiadrem zimnej wody.
- Jak ja wrócę to i ona wróci...obiecuje - mówię nie rozumiejąc troche sensu tych słów,ale moje przemyślenia wyprzedza blondasek.
- To jak wrócisz to przywieziesz mamę?! Obiecałaś! - mówi to głośno i z jego twarzy momentalnie znikają mokre ślady łez. Ja nie zdążam nawet powiedzieć słowa.
- Kocham cię. - Mówi i puszcza moje nogi.
I wtedy trafiam w ramiona taty,który dotychczas stał obok.
Nic nie mówi.Tylko kołsze się do przodu i do tyłu.
Podciąga tylko nosem.
Dla każdej osoby odwiedzającej przeznaczone jest 10 minut,dlatego czułam na plecach każdą mijającą minutę.
- Tato...- zaczynam,ale spoglądając przez jego ramie ze względu na Coltona postanawiam ściszyć ton do szeptu.
- Mamy mało czasu.- mówię mu do ucha,ale tata chyba przestaje kontaktować.
- Oboje wiemy jak to się skończy.Mówiłeś mi o tym przy okazji pierwszych dożynek.Co do tego co mówiłam Coltonowi to ja to...
- Nie!- urywa mi w pół słowa i momentalnie odsuwa się ode mnie.
- Nie zrobisz tego...Jak zaczniesz węszyć oni cię złapią,a gdy cię złapią nie przetrwasz ani minuty na tej cholernej arenie! - krzyczy,nie zwracając uwagi ani na Strażników Pokoju za drzwiami,ani brata w rogu pomieszczenia.
- Ty nawet nie wiesz czy ona żyje...- syczy przez zęby. W momencie gdy kończy swoją wypowiedź drzwi otwierają się z trzaskiem.
Serce skacze mi do gardła.
Jeden z ochroniarzy bierze Coltona za rękę i nogę i siłą wynosi z pomieszczenia.
Mały zaczyna się wić,kopać i płakać by uwolnić się z łap człowieka w masce.
Zaczynam dygotać i odruchowo biegnę na ratunek, lecz nie daję rady zbliżyć się na metr kiedy od drugiego z nich dostaje w twarz tak mocno,że upadam na brunatne kafelki pokoju,uderzając głową o kant małej szafki przy drzwiach której wcześniej nie widziałam. W moim mózgu coś zaczyna buczeć,robi się ciemno, i po chwili noc nie widzę. Ból z okolic lewej skroni paraliżuje mnie tak że nie mam siły się podnieść.
Ostatkami sił łapię się za miejsce źródła bólu. Ręką natrafiam na czerwoną maź wypływającą mi z grubego zatarcia na czole i policzku. Słyszę huk zamykanych drzwi i tracę przytomność.
~*~
Dochodzą do mnie jedynie mdłe światełka.
Rozchylam powieki,ale to co widzę nie jest w stanie przybrać żadnego konkretnego kształtu.
Słyszę jak ktoś coś mruczy więc postanawiam się podnieść,lecz po drgnięciu napotykają mnie zawroty głowy.
- Mam nadzieję,że ten Strażnik poniesie karę! To trybut do przyjazdu do Kapitolu nikt nie ma prawa jej dotykać! - wiem kto to jest. Piskliwy głosik,wysoki ton przy końcu zdania. Tak to na 100% Marien.
Nie ruszam się,ale słuch mam dobry i często nie omylny.
- Tak panno Gree. Zostanę za to wykroczenie stracony. - odpowiedział ktoś.
- I bardzo dobrze. Twarzy tej dziewczynki i tak już nic nie pomoże,a do tego blizny po tym ? - Hola,hola.Bolało mnie owszem,ale powiedzieć bardzo dobrze na wieść o zamordowaniu kogoś przez to,że to ja się uderzyłam? Dobrze się zaczyna. Już teraz mam człowieka na sumieniu. Czekam chwilę i próbuję gwałtownie wstać,co nie wychodzi i upadam na ziemie,ale przynajmniej wiedzą,że "żyję" nie żeby ich to obchodziło.Po prostu szukanie trybuta na zastępstwo byłoby kłopotliwe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uszanuj moją pracę i zostaw komentarz ;)
Dla ciebie to tylko kilka słów wpisanych w wyznaczone miejsce,bez większego znaczenia. Natomiast dla mnie to kop do pracy :D